''SGM'' Stowarzyszenie Głupich Min :P & NASZ JACKASS
Wszystko o naszym JACKASSIE_MUZYCE i Counter-Strkie'u :P
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum ''SGM'' Stowarzyszenie Głupich Min :P & NASZ JACKASS Strona Główna
->
Counter-Strike 1.6
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
JACKASS
----------------
Jak powstają nasze Jackassy...
Gdzie powstają nasze Jackassy???
Jak uatrakcyjniac Jackassy??
..::Nasz JACKASS na płycie dla Ciebie::..
S G M
----------------
Co to jest???
Jak się do nas Dostac???
RÓŻNE
----------------
MuZyKa :P
Counter-Strike 1.6
Fifa 2006!!!!!!
Pro Evolution Soccer 4 & 5
Piłka Nożna
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
bukiet
Wysłany: Sob 0:44, 12 Lis 2005
Temat postu:
hehe troche sie napracowalem:)
(chyba cos mi sie nalezy:P
bukiet
Wysłany: Sob 0:34, 12 Lis 2005
Temat postu: dziwny glos
" ...... Julia ?" - hmmmm .... ten głos wydawał mu się sennym marzeniem, nadzieją na poprawę jutra.... Spojrzał w lustro.. spoglądał na wyzierające spod hełmu, oblicze pokiereszowanej twarzy. Kiedyś był człowiekiem a teraz hmmm.. a teraz ... teraz jest.. nieważne. Wzdrygnął się na samą myśl, że mimo wszystkiego co przeszedł, zdołał utrzymać przy sobie Julię - piękną, bogatą spadkobierczynię rodowej fortuny Abramvile'ów. Przyglądając się rynsztunkowi poprawił ostatnie niedociągnięcia i ostatni raz spojrzał przed siebie. "Muszę odpocząć.. muszę .. jestem w coraz gorszej kondycji... a nie stać mnie na to !!!". Pot spływał po policzkach do ust pozwalając poczuć jego słony smak. Było bardzo parno. Sprawnym, wytrenowanym ruchem odpalił ostatniego tej nocy papierosa. Musiał czekać. Sygnał nie nadchodził; nie nadchodził. Zaczęło go irytować powłóczyste spojrzenie rozbudzonej kochanki stojącej u jego boku. "Tak jak w ogólniaku..." - pomyślał. Minęło zaledwie 8 lat, gdy dane mu było po raz ostatni cieszyć się młodością... Zaciągnął się mocniej, próbując opanować dreszcze emocji jakie zaczęły targać jego muskularnym ciałem. Ona wiedziała co się z nim dzieje i nawet nie próbowała sprostać prostej z pozoru roli kochanki, nie próbując ukoić stanu swojego mężczyzny. Wiedziała, że to może okazać się zgubne nawet dla Niego. Przyglądała mu się nawet wtedy, gdy delikatnym ruchem wyjęła papierosa z jego ust, dopalając Camela do końca. Ta cisza zawsze działała tak samo. Sygnał. Ciągłe oczekiwanie. Nerwowość i to przeklęte napięcie. Wreszcie drgnął, słysząc pisk opon. Wyjrzała przez okno tylko po to by przekląć w duchu pojawienie się adiutanta Garry'ego.
Jego twarz rozpromieniała - Ona wiedziała, że to jego życie i jego pasja, wiedziała że w kręgach towarzyskich miał opinie brutala i "żołnierzyka"....
Ostatni raz spojrzał na Jej łagodne oblicze. Uśmiechnął się. Musiał już iść. Wiedziała o tym....
Gdy odchodził nie słyszał. Zawsze przeklinała go w duchu pragnąc by już nie wrócił, by wreszcie skończyły się te chwile samotności i oczekiwania jego powrotu! Kochała go i nie chciała by zginał, ale ten jego buńczuczny i szalony umysł nie mógł funkcjonować bez porcji adrenaliny jaką zapewniała mu AKCJA....
Szum i charakterystyczny warkot silnika A WP, pobudził go do działania. Sprawdził rynsztunek, spojrzał na wytyczne i załączoną mapę. Uwolnienie zakładników będzie graniczyło z cudem ze względu na położenie domostwa w którym są przetrzymywani.
Jednak bardziej niepokoił go fakt niesamowicie silnej formacji wroga... Niegdyś znał ich z akcji w Angoli. Najlepiej wyszkoleni żołnierze-najemnicy na tej półkuli, operujący szerokim arsenałem broni. Plan taktyczny nie był majstersztykiem i istniały w nim poważne usterki.
Istnienie kanału ściekowego pozwalającego na zainicjowanie akcji zaczepnej na tyłach domu ułatwiało sprawę ale.... właśnie wystarczy 2-3 terrorystów rozstawionych na końcu wijącego się kanału z SIG-ami a cała akcja spali na panewce. Owszem wycofają się ale straty po naszej stronie będą niewspółmiernie wielkie biorąc pod uwagę umiejętności przeciwnika. I najgroźniejsze - wyjście z kanałów. Atak frontalny będzie możliwy jedynie pod osłoną sniperów i flashbangów. Pozostanie jeszcze tylko wnętrze domostwa gdzie te przeklęte kałasznikowy zaczną siać spustoszenie. Jeśli nie sprostamy samym sobie i nie będziemy współdziałać cała akcja zakończy się fiaskiem i zginie wielu młodych, wartościowych żołnierzy.
Tak nie może być aby....
Pojazd zatrzymał się w miejscu i każdy wiedział co należy do jego obowiązków. Żal by było każdego z tych dumnych żołnierzy chować w te cuchnące śmiercią plastykowe worki. Zdaje się, że nie możemy być od tej chwili ludźmi.... ". Nie wolno mi o tym teraz rozmyślać, mamy działać i uwolnić tych Bogu ducha winnych zakładników..."
Na zewnątrz blask słońca był nie do zniesienia a temperatura dochodziła do blisko 37 stopni celsjusza. Bardzo dobra widoczność zmniejszała nasze szanse na uniknięcie ostrzału zaczajonych gdzieś tam w półcieniu sniperów. Te cholerne AWM w myśl zasady one shoot-one dead. Nawet to porzekadło nie sprawdzało się w przypadku tej diabelskiej broni, gdzie często wśród naszej braci opowiadano o 2 a nawet 3 trupach z jednego strzału. Przecież to przebija nawet słabo opancerzone wozy bojowe piechoty ! Koniec rozmyślań. Z 10-icio osobowej grupy do ataku frontalnego ruszyła 6-osobowa grupa. Od początku coś nie wychodziło. Gubiliśmy ustalony szyk, szwankowało wzajemne krycie. Wdarło się w nasze szeregi przerażenie jak głowa Rasickiego niemal eksplodowała. Qrwa sniper. I wtedy się zaczęło. Granaty szybowały na dach i frontalne duże szyby nad maleńkimi drzwiami wejściowymi. Nasz jedyny sniper Rasicki... cholera dobry był z niego dzieciak. Usłyszałem krzyki Jassa, który kulejąc biegł w naszą .... i znów potężny huk i .... Nie to niemożliwe. Pośpiesznie rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem pole bitwy. W tym momencie kątem oka dostrzegłem błysk wystrzału nieopodal drzwi i upadłem na ziemie. Ostry przenikliwy ból pulsował w okolicy lewej stopy. Cholera dostałem. Omiotłem wzrokiem otoczenie. Atak frontalny się udał. Sniper a razcej to co z niego zostało leżał blokując wejście. Obok mnie umierał jakiś nowy. Nie do uratowania - kałach zrobił swoje rozdzielając go na dwoje.
Wyciągnąłem morfinę aplikując mu podwójną dawkę. Z oddali słyszałem gardłowo wydawane rozkazy Wolfa, które po chwili przerodziły się w jakiś stek przekleństw. Wszędzie unosił się zapach siarki a wszechobecny kurz .... Cholera nie mogę wstać. Z trudem rozerwałem spodnie i zdjąłem but, bacznie obserwując teren wokół. Kostka była potrzaskana a rana pokryta błotem powstałym z krwi i piachu. Dawka morfiny postawiła mnie na nogi i powłócząc skierowałem się w stronę drzwi. Odepchnięcie flaków terrorysty przyszło mi z niemałym trudem. Usłyszałem pośpieszne rozkazy i wiedziałem, że dochodzące zza pleców odgłosy wroga znaczyły, że nie powiódł się atak z kanałów, a nawet zostaliśmy otoczeni. Wrzask agonii wyrwał mnie z marazmu po stracie przyjaciół w kanałach. Zauważyłem białe moro pomiędzy kamieniami. Błyskawicznie nakryłem się zwłokami snipera i przyłożyłem kochanego colta do barku. Zza rogu wyskoczyło trzech pokrwawionych mężczyzn. Pociągnąłem za cyngiel. Seria oddana z najbliższej odległości odrzuciła napastników na znaczną odległość. Puściłem spust. Odetchnąłem z ulgą było blisko, bardzo blisko.
"Julia-kocham cię"...... Nie zdążyłem zareagować na błysk światła gdy wiedziałem że to już koniec. Na kamieniu siedział snajper. Wyglądał demonicznie. Białe moro zupełnie było zakrwawione. Musiał być ciężko ranny skoro nie umiał zapanować nad bronią, która strasznie drżała. Zamknąłem oczy i czekałem na śmierć wywołując w pamięci obraz martwych przyjaciół. Padł strzał...... "Gdzie są moi współtowarzysze, gdzie oni są.... proszę pomóżcie mi ..... błagam..... , to już koniec.... "
Roberto obudź się, słyszysz.... źle się czujesz ?
Podniosłem głowę .... Coś zaczynało świtać ...... moment .... piwko .... granie w cafe ... [CCCP]Bsie ... ? co ty tu robisz....... zaczyna świtać... a Julia?....
Chyba przestanę grać w Counter-Strike !!!! i zostanę abstynentem...
Heheheh ale ja naprawdę kocham tę grę!!!
bukiet
Wysłany: Sob 0:33, 12 Lis 2005
Temat postu: historia pewngo treningu
Pewnego deszczowego piątku, pomiędzy trzecim a czwartym piwkiem pitym nocną porą, w pięciu siedzieli grając "nockę". Nikt nie pamięta kto rzucił pomysł założenia "klanu" i wystartowania w lidze. Fakt jednak, że klan powstał. Nawet stronę klanową udało im się zrobić. Zabrali się za obmyślanie taktyk, szlifowali strategie... oczywiście na papierze, którego ogromne ilości pokrywały podłogę w mieszkaniu Gonza. Gonzo mianował się ClanLiderem. Nikt nie protestował, bo i po co komu kłopoty i obowiązki z tym związane. Skoro się wychylił to niech ma.
Papier ma to do siebie, że jest strasznie cierpliwy. Jednak to co Gonzo nabazgrał, trzeba było jakoś sprawdzić. Więc nadszedł czas próby. Wyznaczyli sobie termin, uzgodnili plan. Zasiedli w szóstkę do komputerów. Miało być ich razem ośmiu. Ale wiadomo jak to jest. Boski przyszedł, ale zaraz musiał iść, bo wielbłądem nie jest i pić musi. Zarkoff miał problemy sercowe (a kiedy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy on ich nie miał ?)... Wiec zostali w sześciu.
Zgodnie z planami Gonza, wzięli na tapetę de_cbble. Ta mapa będzie przez nich wybierana w czasie rozgrywek ligi. Nikt nie zgłosił sprzeciwu więc zaczęli. Podzielili się się po bratersku: 2 vs 4. Każdy wiedział co miał robić. Morda miał kampować z wieży, Szu razem z Kijanką dostali zadanie przejścia placu i przedostania się przez bramę. Fazhii miał ich osłaniać i zabezpieczyć boczne wejście. Gonzo razem z Qchtą mieli im utrudnić podłożenie bomby.
Zaczęli trening. Szło sprawnie. Chłopaki szaleli. Co chwilę leciały przez kafejkę złorzeczenia na kumpli z teamu. Morda trzy razy z rzędu skampował, ale swoich. Gdyby nie to, że siedział przy drzwiach i miał krótki czas reakcji w sytuacjach kryzysowych, to prawdopodobnie do domu wracałby łysy jak kolano dziewczyny Zarkoff'a. Ale po solennej obietnicy strzelania do potwierdzonych celów pozwolili mu kampować dalej. Fazhii co rundę flashem oślepiał, ale swoich. Kijanka granaty rzucał tak, że za każdym razem nie potrafił trafić w bramę... Odbite wybuchały nad głową Szu. Ten ucieszony takim obrotem sprawy rewanżował się Kijance długą serią z kałacha. Qchta co turę zamiast iść razem z Gonzem, szalał na placu i ginął w zabawny sposób rozstrzeliwany a to przez Mordę, a to przez widzącego już cokolwiek Fazhiiego.
Czas płynął szybko. Większość beztroskich wygłupów udało im się wyeliminować po ogłuszającym "CO JEST DO K**** NĘDZY !!!" Gonza, po trzeciej godzinie treningu. Okazało się, że tyrani wzbudzają miłość i uwielbienie. Chłopaki sześć razy z kolei podłożyli ładunek. I wtedy wrócił Boski. Na pierwszy rzut oka widać po nim było, że odwiedził niejedną oazę w drodze przez pustynię nocnego miasta. Niemniej siadł do komputera i oczywiści podłączył się do... terrorystów. Gonzo nie sprzeciwił się do czasu, aż dostał serię w plecy. Boski nie zamierzał prowadzić "bezsensownej bieganiny jedna drogą". Obszedł mapę dookoła i skosił Gonza a po nim Qchtę. Zrobił tak raz i drugi... W Qchcie coś pękło. Wyszedł z gry i rzucił hasło: "Gramy w Red Alerta !!!". Serwer natychmiast opustoszał. Został sam Gonzo razem ze swoim planem rozegrania tej nocy jeszcze trzech kombinacji na de_cbble...
Nie pomogły żadne groźby i prośby ClanLidera. Chłopaki stwierdzili, że pańszczyzna odrobiona i że teraz to mogą skopać tyłki wszystkim w lidze, tak są dobrze przygotowani do rozgrywek. Nastał szał wysyłania Kirovów i Tank Destoyerów na bazy wroga. Gonzowi nie udało się przekrzyczeć wrzasków w kafejce. Każde pytanie o następny trening pozostawało bez odpowiedzi członków klanu. Wreszcie poddał się i dołączył do zabawy produkując niezliczone zastępy Tanii.
To był ich najlepszy trening klanu przed rozgrywkami ligi. No w końcu jedyny jaki mieli okazję rozegrać. Następnych nigdy nie było.
Pierwszy mecz w lidze dostali 9:0, zdobyli raptem 4 małe punkty. Nie warto wspominać, że klan przeciwny nałapał na nich 103. Na następny stawiło się tylko dwóch: Gonzo i Szu. Oddali mecz walkowerem. Następnego dnia Gonzo napisał krótką notkę na Boardzie: "Klan SIUSIAKI wycofuje się z rozgrywek z powodu kłopotów organizacyjnych".
Ot, cała historia pewnego treningu.
PS. Wszelkie podobieństwo do osób przypadkowych jest wybitnie zamierzone i celowe. Autor nie odpowiada za domysły 50% "klanów", czy to przypadkiem nie o nich napisał ten tekst.
bukiet
Wysłany: Sob 0:32, 12 Lis 2005
Temat postu: nevada dust
Jest rok 2002r. Światowa organizacja przestępcza Mofa Hassaiera, planuje wysadzenie odpadów toksycznych na pustyni Nevada Dust. Skutki tego sabotażu mogą okazać się tragiczne dla leżących niedaleko miasteczek i osad. Do powstrzymania ataku została powołana grupa antyterrorystyczna składająca się z najlepszych specjalistów od broni długiej, saperów i szturmowców. Został utworzony specjalny sześcioosobowy oddział. Imiona jego członków nie są znane. Posiadają oni identyfikatory z kryptonimami. Rozpoczęcie akcji zbliża się nieubłaganie. Nasz sześcioosobowy oddział zostaje wysłany w pobliże miejsca ataku o godzinie Zero 10 maja 2000r. Na miejsce dostaliśmy się pojazdami opancerzonymi pod osłoną nocy. Zaczęły się przygotowania:
- Panowie wszystko musi być zgrane, nie możemy sobie pozwolić nawet na chwile zwłoki, od nas zależy teraz istnienie setek ludzi.
- Rozkładać sprzęt, zbudować fortyfikacje, ustawić karabiny. Szybciej z ta amunicją!!! Nie mamy całej nocy do cholery! Move Move!!!
Zaleliśmy pozycje, składowisko odpadów mieściło się w dawnej bazie transportowej. Informator podał nam, że atak ma zostać przeprowadzony o godzinie 02:00 czasu Z.U.L.U 10 maja 2002r. Mamy nadzieję, że te dane są poprawne, w przeciwnym wypadku mogłoby być krucho. Czekamy... Wroga nie widać, mimo to pozostajemy czujni.
- Wszyscy przygotowani???
Kiwamy głowami przytakująco. Snajper w gotowości. Saperzy również. Minęła godzina 02:00. Nadal cisza, niepokojąca, złowroga. Słychać jedynie syczenie pustynnych węży. Jakby wszystko dookoła kpiło z nas, jakby były to ostatnie dźwięki, jakie usłyszymy. Jednak nikt z nas nie rezygnuje, nikt nie opuszcza pozycji. Zbyt długo trenowaliśmy żeby teraz uciec niczym przerażone dzieci. Rozkaz jest jeden wyeliminować cel, i mamy się go trzymać. Mijają kolejne minuty, które wydają się niczym godziny. Słychać helikopter. A może to tylko złudzenie? Nie...Jest prawdziwy... Podlatuje z południowej strony.
- Zostać na pozycjach!!!
Dalej czekamy...
- Enemy spotted!
Wróg został dostrzeżony i zmierza w kierunku składowiska przez tunel transportowy. Coś jest nie tak... Ogarnia mnie uczucie niepewności. Nagle, przez środkowe drzwi wpada granat oślepiający. Na szczęście jesteśmy dobrze ukryci.
- Cholera! Wiedzieli, że na nich czekamy!
Jak to możliwe??? Przecież to była ściśle tajna operacja! Domyślili się czy ktoś sypnął? Teraz to jest nieistotne! Zaczyna się jatka. Dwóch terrorystów wyskakuje przez wyjście wschodnie. Strzelają do nas z broni automatycznej. Następni już wpadają do środka! Jeden z naszych komandosów znajduje się po silnym ostrzałem.
- Taking fire... need assistkhhzzhh.... Widzę jak upada a z szyi tryska mu krew...
W powietrzu świszczą kule... Jak dzikie bestie mkną do celu, jak wygłodniałe wilki wgryzają się w ciała. Drugi z żołnierzy szybko zajmuje pozycję poległego. Ma z niej na linii ognia zabójców towarzysza. Celnymi strzałami z M4A1 zdjął trzech. Niestety wkrótce i jego dosięgły bezlitosne pociski z AK. Zostało nas czterech. Udało nam się utrzymać ten punkt... Jednak terroryści odkrywają inną drogę do swojego celu.
- Musiał ktoś sypnąć! Nie mieliśmy na naszych planach tego przejścia! Mają informatora i sabotażystę w naszym oddziale.
Trzeba powiadomić o tym dowódców, kiedy wrócimy... Jeśli wrócimy - ta myśl obija się, co chwila o moją głowę. Czy ja tu umrę, czy tak to się ma skończyć? Zabity przez zdradę? Nie! Póki mam nadzieje będę walczył! Dzielimy się szybko na dwa małe oddziały po dwie osoby. Ja i mój partner próbujemy zaatakować wschodnie wejście... Słyszę dźwięk kuli... widzę jak mój towarzysz upada na ziemię i czołga się za przeszkodami. Podchodzę do niego i sprawdzam miejsce postrzelenia. Na szczęście ratuje go kamizelka. Jest zdolny do dalszej walki. Staramy się przejąć drugi punkt gdzie stacjonują teraz terroryści. Chowam się za ścianą, przeładowuję broń... szybciej do cholery... ręce nie są już tak sprawne...
- Pieprzone nerwy!
Jest! Nareszcie. Wychylam się zza winkla i celnym strzałem w głowę z karabinku H&K MP5 SD 10 zdejmuje jednego z napastników. Słyszę ciche piski i dźwięk wystukiwanych przycisków.
- Cholera bomba!
Na chwilę zastygam w miejscu, gdy widzę lecący w moją stronę granat.
- Rusz się idioto! - krzyczę sam do siebie.
Odskakuje za ścianę i staram się odturlać pod jakąś osłonę. Słyszę wybuch. Jeden z naszych zostaje rozerwany na strzępy. Jest nas już tylko trzech. Terrorysta chowa się w miejsce skąd ma bezpośredni wgląd na podłożoną bombę. Udaje mu się położyć kolejnego z naszych. Krótka seria z M4 od mojego towarzysza odrzuca go 3 metry do tyłu. Teraz biegiem do bomby. Niestety nie jestem saperem, mój ocalały towarzysz również. Czy wszystko stracone? Słyszę ciche stęknięcie. Ostatni z postrzelonych saperów żyje! Jednak jego prawa ręka jest w opłakanym stanie.
- Need backup! - krzyczy.
Mówi, że potrzebuje mojej pomocy. Wyciąga zestaw do rozbrajania i podaj mi narzędzia. Krótko i treściwie tłumaczy każdy ruch. Trzęsę się straszliwie, wiem, że jeden nieprzemyślany krok i po nas. Czas mija, końcowe zabiegi z bombą saper wykonuje już sam. Ja byłem bezsilny wobec tej technologii, zdałem się na jego łaskę. Postanowiłem dołączyć do drugiego ocalałego żołnierza i razem z nim osłaniać sapera. Nie wiedzieliśmy ilu było terrorystów, za to oni wiedzieli o nas bardzo wiele... Po chwili słyszę, że bomba rozbrojona. Zagłada i zniszczenie zostały zażegnane- walka z terroryzmem jeszcze długo potrwa.
bukiet
Wysłany: Sob 0:30, 12 Lis 2005
Temat postu: The Village Incident
Hiszpania - San Diago - środa 24. Maja 2001. Spokojna mieszkalna dzielnica Village na obrzeżach miasta. Piękne zielone trawniki i żywopłoty. W tym rejonie życie jest ciche i spokojne. Do czasu... Spokój zmącił atak Baskijskiej grupy terrorystycznej. ETA wysadziła komisariat Policji i podłożyła bombę w centrum handlowym. Dwie osoby zabite, 17 rannych, bilans środowego ataku.
Nasza grupa została powołana do szybkiego reagowania. Grupa działająca pod kryptonimem "Silent Eagle". Do teamu zostali powołani najlepsi z najlepszych. Większość z nich przeszła szkolenie w R6, SWAT czy MOSAD.
Poznali odpowiednie techniki walki, codziennie strzelali z broni krótkiej i długiej, ich strzały były bardzo celne. Nadeszła chwila prawdy...
Około 20 Terrorystów, najprawdopodobniej z ETA wzięła 7 zakładników i zabarykadowała się w jednym z tamtejszych banków. Odgrażali się ich zabiciem. Rząd postanowił, by nasza grupa wkroczyła do akcji. Wyruszyliśmy w dwóch oddziałach: Alfa i Bravo. Musieliśmy współpracować z lokalną policja. Został sprowadzony negocjator. Terroryści zażądali 1.000.000 $ oraz prywatnego samolotu. Ich nalegania były bardzo stanowcze. Do akcji wkroczył negocjator. Wszedł do budynku i nie wychodził z niego przez 3 godziny. Wkrótce negocjacje zakończyły się, mediator wychodził już z budynku, stal naprzeciwko bramy, kiedy usłyszeliśmy strzał. Nasza "pokojowa deska ratunku" upadła twarzą na ziemię. Spodziewaliśmy się najgorszego. Dwóch policjantów podbiegło po niego i przeciągnęli go za radiowóz, w tej samej chwili zjawili się medycy, zaczęli reanimacje, jednakże to nie pomogło. Negocjator zmarł. Dostaliśmy rozkaz wyeliminować cel i uwolnić zakładników.
Zostaliśmy podzieleni na 3 małe pod oddziały:
- Trzech snajperów
- Grupa uderzeniowa - 4 ludzi
- Jedna osoba sterująca atakiem
Wkroczyliśmy do akcji. Gdy się ściemniło podeszliśmy od tyłu, natomiast grupa zabezpieczająca zajęła pozycje na dachach pobliskich budynków. Padł rozkaz "Go Go Go". Wkroczyliśmy!
Cisza. Nie pamiętam ile już tkwimy w tym ciasnym pokoiku. Mój oddech stał się nieregularny, tętno znacznie przyśpieszyło, na twarzy pojawił się pot. Popatrzyłem na ludzi z mojej drużyny. Hammer - przywódca naszego oddziału, zwykle twardy i nieczuły na strach, miał wymalowaną na twarzy panikę, chociaż starał się ją w sobie stłumić. Nerwowo przebierał palcami po swoim wypolerowanym FN P90, starał się uspokoić oddech. Obok niego stał jak zwykle jego pomocnik - Mały z AK47 w dłoniach, niespokojnie rozglądał się na boki, co chwila sprawdzając karabin. Obejrzałem się w drugą stronę. Darecki. Niedawno przydzielony do naszego oddziału. Były członek wywiadu spokojnie przeżuwał w ustach cygaro.
- Też chciałbym być tak wytrzymały psychicznie... - Pomyślałem.
Reszta Teamu, 3 snajperów, ubezpieczało nas z zewnątrz. Nadal czekaliśmy. Hammer włączył nadajnik.
- Comm... Jesteśmy na parterze, pokój 02. Nie osłaniają dołu, jakby nie wierzyli, że ktoś się odważy tu wejść. Masz już te plany budynku?
Z słuchawki rozległ się cichy szelest:
- Są. Dopiero teraz je przysłali pieprzeni "fachowcy".
Nasz dowódca spojrzał na zegarek.
- Cholera jasna, mieliśmy się uwinąć w 10 minut a siedzimy tu już pół godziny.
- Tak, ale to nie moja wina. Zresztą nieważne, słuchajcie teraz uważnie. Mogę was obserwować w niektórych częściach budynku za pomocą kamer. Obsługa banku dała mi do nich dostęp. Są porozmieszczane w całym budynku, włącznie z częścią mieszkalną.
- Ludzie nie wiedzą, że są podglądani w domach - zachichotał Mały.
- Mieszkańcy mają pełny dostęp do kamer, więc sami mogą je wyłączyć - odpowiedział Hammer.
- Spytaj gdzie teraz jest. - zaproponował Darecki - Pewnie siedzi sobie w furgonetce i pije browar.
- Zgadłeś. - dało się usłyszeć z nadajnika.
- Ten to ma spoko fuchę - uśmiechnąłem się, gdyż w pewnym stopniu tłumiło to mój strach.
Comm kazał nam czekać na instrukcje. Po chwili odezwał się:
- Na końcu korytarza macie windę. Niestety terroryści odcięli zasilanie wiec z jazdy nici. Hmmm... schodami nie ma, co iść, bo wystrzelają was jak kaczki. W łazience macie szyb wentylacyjny w suficie. Dwóch z was musi ściągnąć uwagę terrorystów na schodach, podczas gdy dwóch prześliźnie się szybem i zajdzie ich od tyłu. Hammer wyznacz.
- Mały i ja na schody, Darecki i Pshepyoor szyb.
- Tak jest - krzyknęliśmy.
- Comm nas poinformuje o zagrożeniu w razie, czego. Próba nadajników... wszyscy słyszą?
Kiwnęliśmy głowami.
- No to do roboty panowie!
Mały i nasz dowódca biegli z pokoju na korytarz i cichym truchtem dotarli do schodów. Darecki chwile za nimi patrzył trzymając w ręce swoje M4A1. Po chwili obrócił się do mnie.
- Idziemy.
Weszliśmy do łazienki. Zdjęliśmy pokrywę z sufitu i wspięliśmy się do środka.
- Comm którędy? - zapytałem.
- W lewo do samego końca a potem macie drabinki na wyższe piętra. Terroryści znajdują się na 2, 3 i 4.
Darecki uśmiechnął się i splunął.
- Hehe... amatorzy nawet się porządnie rozstawić nie umieją. Comm a czy oni wiedzą, że są obserwowani?
- Widocznie nie, skoro nie odłączyli kamer... są dosyć dobrze ukryte. Nie przemyśleli tego porwania. Dobra koniec gadania ruszajcie!
Zaczęliśmy czołgać się w stronę drabin. trochę zajęło nam dotarcie do nich ze względu na ciasny szyb. Ledwo, co mogliśmy ruszać rękoma. A poruszanie się w takich warunkach nie należy do najprzyjemniejszych. Gdy wreszcie doczołgaliśmy się do drabinek, chwile odsapnęliśmy, po czym rozpoczęliśmy wspinaczkę. Z nadajnika usłyszeliśmy głos Małego.
- Jesteśmy na 1 piętrze, czekamy przed schodami na wasz sygnał. Zachować ciszę!
Wspinaczka była o wiele przyjemniejsza od czołgania się i znacznie krótsza.
- Szybowce słyszycie mnie?
- Bardzo śmieszne Comm.
- Nieważne słuchajcie. Na 2 piętrze terroryści "rezydują" w pokojach 20 i 21. Pokieruje was do wylotu szybu nad pokojem 20.
Chwile trwało zanim znowu doczołgaliśmy się na umówione miejsce. Popatrzyłem przez szyb i momentalnie się cofnąłem. W wannie leżał związany człowiek, obok niego stał drugi w masce z żółtą opaską na ręce. Zamaskowana postać, co chwila zadawała pięścią ciosy w twarz leżącego mężczyzny. Po chwili wyjęła pistolet i wycelowała go w głowę zakładnika.
- Ku... nie kazałem strzelać!!! - Mocno zdenerwowany Hammer szeptał przez radio.
- To nie my - szepnąłem - mamy o jednego mniej zakładnika do ratowania.
- Cholera! OK, odwracamy ich uwagę a wy wpadajcie do środka!
- Nie! - opowiedział Darecki, jeśli zrobimy tu jatkę oni zabija zakładników na 3 i 4 piętrze.
- Nie pomyślałem o tym.
Byliśmy bezsilni. Z pomocą przyszedł nam Comm.
- Panowie nie ma się, o co martwić. Nie widzę zakładników na innych piętrach oprócz tego, na który chcecie właśnie zaszarżować.
- Wydaje mi się, że ci wyżej obstawiają dach w razie ataku z góry.
Dostaliśmy wiadomość od snajperów.
- Mam jednego na celowniku.
- Ja też.
Mały zapytał Comm'a.
- Ilu na oko jest terrorystów i ilu przetrzymywanych?
- Hmmm... czekaj... widzę ok. 20 terrorystów, a z tego, co wiem to zgłoszono porwanie siedmiu osób. Jedna już nie żyje.
- Zrobimy tak - Hammer widocznie miał dość czekania - Ja i Mały, zgodnie z planem robimy zamieszanie na schodach.
W tym czasie Darecki i Pshepyoor wpadają od strony szybu. Tomi i Cirilla zgłosili widoczność celi. Wojak ty wypatruj dalej. Wszyscy trzej po usłyszeniu komendy do natarcia starają się zlikwidować wszystkie widoczne cele. Przy schodach z 4 piętra na 3 i na 2 są okna. Terroryści muszą tamtędy przebiec. Macie szanse się popisać panowie. Dobra koniec gadania. Wszyscy zająć pozycje i przygotować się! Za chwilę miało zacząć się piekło.
- Teraz!!!
Sekundę po rozkazie Hammer'a od rozpoczęcia ataku, otrzymaliśmy wiadomość od snajperów ze dwa cele zostały zdjęte.
- Dobrze! - pomyślałem - oby dali rade jeszcze kogoś załatwić.
Nasz dowódca i jego pomocnik robili zamieszanie na schodach. Tomi, Wojak i Cirilla ściągnęli jeszcze 3 terrorystów. Darecki i ja po cichu wydostaliśmy się z szybu. Otworzyliśmy drzwi do pokoju i ujrzeliśmy klęczących zakładników. Przed nimi stał uzbrojony człowiek w masce. Nie widział nas... jego uwaga skupiona była na pistolecie wycelowanym w głowę jednego z porwanych. Popatrzyłem na Dareckiego wyciągając mojego Glocka. Pokiwał przecząco głową. Wyjął nóż i podbiegł do terrorysty. Patrzyłem jak człowiek z podciętym gardłem upada na ziemię brocząc krwią. Darecki odwrócił się do mnie a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech.
- Kocham takie akcje!
- Uwalniaj zakładników ja będę cię osłaniać - powiedziałem.
Kazaliśmy porwanym ukryć się w łazience. Gdyż teren nadal nie był czysty. Usłyszałem dźwięk otwieranego zamka w drzwiach.
- Cholera!!! Do toalety szybko!
Patrzyłem przez dziurkę od klucza jak do pokoju wbiega zdyszany terrorysta. Na jego ramieniu dostrzegłem żółtą opaskę.
- To ten sku... - szepnąłem - zabił zakładnika.
Wyłamałem drzwi toalety mocnym kopnięciem i wycelowałem w głowę mordercy. Jego dzierżące ramię podnosiło lufę AK47 w moim kierunku. Za późno. Przeciwnik poleciał do tyłu z dziurą w głowie... wpadając i wyłamując drzwi na korytarz.
- Tyle, jeśli chodzi o element zaskoczenia tych na zewnątrz - uśmiechnął się Darecki.
- Ku... niechcący.
- Nie panikuj przewróć stół zabarykadujemy się tu. Hammer, Mały potrzebujemy wsparcia zaraz nam się zwali na łeb duża grupa złych panów.
Z głośnika dobiegł krzyk przerywany seriami z pistoletów.
- Biegną terro - szepnąłem.
- Łapcie - krzyknął z uśmiechem mój towarzysz, wychylając się zza stołu i rzucając w kierunku drzwi granat odłamkowy.
W momencie, kiedy się wychylał jeden z terrorystów stal już przy drzwiach. Krótka seria z Uzi zraniła Dareckiego w rękę i trafiła w klatkę piersiową. Strzeliłem do napastnika, ale trafiłem w nogę. Postrzelony upadł na ziemię. Złapałem Dareckiego i wciągnąłem za stół.
- Żyjesz??? - krzyknąłem.
- Ku... tak, gdyby nie kamizelka było by po mnie, ale ręką nie ruszę, dobrze, że to lewa.
W tym momencie wybuchł granat. Zobaczyłem jak koło drzwi przelatują strzępy człowieka.
- Dostał skurczybyk - Darecki, mimo, że ranny był wyraźnie zadowolony.
- Nie możesz strzelać z ranną ręką.
- Mogę tylko wyjmę pistolet, bo MP5 już chyba nie ma sensu używać bez obu rąk.
Popatrzyłem w kierunku drzwi. Zdawało mi się ze zza nich wystaje czyjaś ręka. Przyjrzałem się jej.
- To nikt z nas - pomyślałem.
Wziąłem MP5 przyjaciela i wycelowałem w ścianę, w miejsce gdzie liczyłem, że znajduje się głowa terrorysty. Krótka seria i zza ściany trysnęła strużka krwi, a trafiony upadł. Po chwili w drzwiach pojawili się Mały i Hammer.
- Co z wami?
- Bywało lepiej, Darecki jest ranny. Gdzie reszta terro?
- Pobiegli na górę. Ilu odbiliście zakładników?
- Pięciu.
- My znaleźliśmy jednego z ukrywających się w schowku, terroryści go nie przetrzymywali.
- Jednego brakuje - powiedziałem.
Dowódca rozkazał:
- Za nimi na dach!
Natknęliśmy się 5 terrorystów obstawiających schody na 4 piętrze. Celnie rzucony granat oślepiający wyłączył z rozgrywki 3 z nich. Dwóch pozostałych padło od kul Małego i Hammer'a.
- Comm, co się dzieje na dachu?
- Już moment... cholera, terro z zakładnikiem.
Wbiliśmy na górę i rozstawiliśmy się, nasze bronie były wycelowane w głowę porywacza. Każdy z nas miał nerwy napięte do granic możliwości. Nasz dowódca krzyknął:
- Puść zakładnika! W przeciwnym wypadku będziemy zmuszeni otworzyć ogień.
- Nie!!! To wy się wycofajcie i czekajcie na moje żądania.
- Chyba mu odbiło - pomyślałem.
Hammer ponowił "negocjacje":
- Widzisz, że nie masz szans, zabijesz zakładnika to zginiesz, jeśli puścisz go wolno przeżyjesz. Chyba potrafisz określić, które rozwiązanie jest lepsze?
- Nie obchodzi mnie to!!! Mogę się poświecić dla mojej sprawy!
Zagadałem do szefa:
- To fanatyk nie da się z nim rozmawiać.
- Co proponujesz. Musimy zrobić wszystko żeby postarać się uwolnić tego zakładnika. Nie możemy mu dać zginać!
- Właśnie myślę.
Nie miałem żadnego pomysłu, czułem się bezsilny. Dopiero po chwili ujrzałem lekki błysk na budynku obok. Spojrzałem na terrorystę i zauważyłem na jego głowie z prawej strony małą czerwona kropeczkę. Wstałem zza winkla i zacząłem podchodzić do porywacza.
- Ku... co on robi??? - Hammer o mało, co nie zemdlał z wrażenia.
- Spokojnie, popatrz na tamten budynek.
Szef spojrzał w kierunku wskazywanym przez Dareckiego.
- Skubany!
Cały czas powoli podchodziłem do napastnika.
- Co robisz??? Jesteś szalony! Zabije was obu.
- Teraz Wojak - szepnąłem do nadajnika.
Cichy świst. Potem dźwięk metalu wbijającego się w mięso! Strużka krwi, zakładnik zemdlał, nie wytrzymał napięcia.
- Dobra robota Wojak.
- Zawsze do usług.
Mały poszedł cucić omdlałego, a nasz dowódca zwrócił się do nas:
- Dobra robota panowie... cholernie dobra robota.
- Możecie mi pomóc??? Ja nadal krwawię...
- O skończyło się.
- Wojak, ja go miałem na celowniku wcześniej!!!
- Tomi próbował mi zasłaniać lufę.
- Cirilla nam flasze rzucał pod nogi, tłumacząc, że mu się nudzi.
- Zakładnik zasnął.
- Hehe, ale go podszedłem po mistrzowsku no nie?
Hammer opuścił głowę i pomyślał:
- Za co? Za jakie grzechy?
Była to nasza pierwsza akcja - terroryści zostali wyeliminowani. Chrzest bojowy. Czekamy na następna misje!
bukiet
Wysłany: Sob 0:27, 12 Lis 2005
Temat postu: predator's day
Amazonia 01.01.2002r. Grupa oddziałów specjalnych została zrzucona w rejon Erte Magios w celu zniszczenia sił rebeliantów. Nie była to ich pierwsza misja, wcześniej działali w Zjednoczonej Republice Konga i w Somalii. Wydawało się ze jest to proste zadanie, które zajmie im niewiele czasu. Mieli dokładne namiary gdzie ukrywa się przywódca rebeliantów.
Już na samym początku cała grupa dostała się pod obstrzał sił nieprzyjaciela. Żołnierze byli zaskoczeni sytuacją. Próbowali się przegrupować, jednak było już za późno na jakąkolwiek ripostę. Zasadzkę przetrwało tylko dwóch ludzi. Dowódca i sierżant dostali się do niewoli. Według naszych informacji są przetrzymywani w osadzie rebeliantów. Z pewnością będą torturowani w celu uzyskania od nich ważnych informacji.
Panowie na tym się kończy raport, musimy coś z tym zrobić - powiedział Gen. Thomas Bishop.
- Ja ze swoimi ludźmi nie mogę raptownie wkroczyć. Nie jesteśmy przygotowani do zadań w ukryciu, naszą specjalnością są szybkie, bezpardonowe szturmy. Sądzę, iż widząc nasz atak, pierwsze co zrobiłby przeciwnik to uśmiercił zakładników. Nie będziemy w stanie podejść w ciszy do celu i wtedy zaatakować, brak nam treningu - zaapelował major Hawkins.
- Z całym szacunkiem majorze ale, wasza jednostka się do tego nie nadaje, przypomnijcie sobie jak spieprzyliście misję w Afganistanie. Mieliście tylko zrobić rozpoznanie terenu a straciliście sześciu żołnierzy - krzyknął generał. - Zgadzam się z generałem wy nie jesteście przygotowani do walki w puszczy, tam musi zostać wysłany jakiś porządny oddział, może Komando Foki? - zaproponował pułkownik Anthony Ryan
- Nie, to prawda, że są bardzo dobrzy. Jednak tam musi pojechać grupa z odpowiednim przygotowaniem - odpowiedział generał.
- Wyślemy tam Silent Eagle. Ci chłopcy potrafią nawet skakać po drzewach. - zadecydował Bishop.
- Chce mięć tu za godzinę Porucznika Hammera, wyślijcie po niego samochód.
Generał odwrócił się w kierunku okna i zapalił swoje ulubione hawańskie cygaro. Po pewnym czasie do gabinetu wszedł posłaniec.
- Panie generale, porucznik Hammer już jest.
- Wprowadzić!
Do gabinetu wszedł średniego wzrostu blond mężczyzna z obojętnym wyrazem twarzy.
- Wiecie, po co was tu wezwałem ? - zapytał Bishop.
- Nie Panie Generale - zameldował.
- Zapoznajcie się z tym raportem, o nic nie pytajcie tylko
zacznijcie czytać - generał podał mu raport. - Rozumiem że, mam się tym zająć wraz z moimi ludźmi - z ironicznym uśmiechem Hammer odrzekł do przełożonego.
- Czytacie w moich myślach poruczniku
- Z raportu wynika, że cała akcja zakończyła się wzięciem do niewoli naszych żołnierzy. Niech pomyślę - chwile stał w bezruchu nad czymś dumając. Myślę ze w 48 godzin będziemy gotowi. - powiedział w końcu.
- Macie 24 godziny i ani jednej minuty dłużej.
- Rozumiem. Hmmm będzie ciężko ale, zgoda.
- Macie do dyspozycji cały mój personel w celu przygotowania misji, ci żołnierze musza wrócić w jednym kawałku do swoich rodzin.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby tak się stało.
- Dobrze. Możecie się odmeldować poruczniku, życzę powodzenia.
- Dziękuję Sir. Zasalutował i wyszedł z pokoju.
Zaczęły się przygotowania. Wybrany skład zameldował się w sztabie, po dwóch godzinach.
- Macie swoje zabawki? - zapytał ironicznie Hammer.
- Jasne, bez swojego Colta M4 nie ruszam się z domu - powiedział z uśmiechem Darecki.
- Reszta gotowa?
- Tak jest ! - odpowiedzieli zgodnie chórem.
- Panowie mamy bardzo mało czasu, zabieramy się do roboty!- krzyknął Hammer.
Zgromadzono amunicje, opracowano plan akcji, wyznaczono strefę zrzutu. Wszyscy w sztabie pracowali bez wytchnienia. Do bazy wojskowej został już podstawiony specjalny helikopter, który miał zabrać całą grupę na miejsce akcji. Cały oddział zapakował się do ciężarówki i ruszyli w kierunku miejsca startu. Na lądowisku już czekał na nich środek transportu.
- Panowie jedziemy skopać kilka tyłków, wskakujcie na pokład.
Wszyscy weszli na do helikoptera, który już po chwili znalazł się w powietrzu. Rozpoczęła się akcja. Dżungla emanowała spokojem. Żaden dźwięk nie zakłócał jej błogiego spokoju. Tylko fauna Amazonii dawała od czasu znać o swoim istnieniu. Egzotyczne ptaki opierając się o gałęzie drzew wydawały z siebie relaksujące dźwięki, które określono mianem śpiewu. Ta przyjemna cisza nie miała trwać długo. Odgłos helikoptera przerwał tą sielankę. Z dołu dobiegły odgłosy wystrzałów. Po chwili płonąca maszyna ciągnąc za sobą chmurę dymu runęła w dół z ogromnym hukiem.
- Cholera jasna, wszyscy cali ? - Hammer podniósł się z ziemi i zaczął strzepywać z siebie błoto.
- Ja w porządku. - Pshepyoor popatrzył na rozbity na drzewie helikopter - mówiłem żeby lecieli nisko, wtedy by nas nie zestrzelili... dobrze, że zdążyliśmy wyskoczyć. Widzisz resztę oddziału?
- Kuuuu.... co za lądowanie - usłyszeli ciche stęknięcie zza drzewa. Z wysokiej kępy trawy dało się usłyszeć dwa kolejne dowody na to, że ktoś jeszcze ocalał.
- Darecki, Mały, Commandante wiecie co z resztą? - dowódca dalej rozglądał się niespokojnie.
- Rozdzielmy się i poszukajmy. - zaproponował Comm.
Hammer zadumał się na chwilę. W tym czasie reszta ocalałych zbierała porozrzucany dookoła sprzęt.
- Mamy mało czasu. Widzieli jak spadaliśmy, za chwilę możemy spodziewać się komitetu powitalnego.
- Chyba już się go doczekaliśmy.
Na północ od miejsca gdzie stali słychać było czyjeś kroki. Hammer rozkazał zająć pozycje. Pochowali się w krzakach, wyciągnęli broń i czekali na nadchodzących ludzi. Po chwili na polanę weszło kilku osobników z czerwonymi opaskami na głowach. Zatrzymali się pod wiszącym na drzewie helikopterem i z uwagą przeglądali teren naokoło. Jeden z nich, najwyraźniej przywódca oddziału rozkazał im rozdzielić się i przeszukać pobliski teren.
- Zaraz nas znajdą - pomyślał przerażony Pshepyoor, w chwili gdy jakiś metr od niego przeszedł wróg.
Jeden z żołnierzy nagle zaczął głośno krzyczeć, machając przy tym energicznie rękami. Starał się wskazać swojemu przywódcy coś co znajdowało się nad nami. Commandante uniósł głowę i starał się dojrzeć w koronach drzew zjawiska, które tak zainteresowało przeciwnika. Wyostrzył wzrok i zaklął w myślach. Obok helikoptera wisiał na spadochronie zaplątanym w drzewa członek ich oddziału. Obcy żołnierze przygotowali się do zastrzelenia wiszącego człowieka. W pewnym momencie niedoszła ofiara otworzyła oczy.
- Macie chłopcy prezent od wujka Niedved'a - szybkim ruchem wyjął z kabury Desert Eagle'a i celnymi strzałami położył trzech z napastników. Zaskoczeni żołnierze zastygli w przerażeniu, wyglądali jakby nie zamierzali się w ogóle ruszać. W końcu jeden z nich nakazał atak.
- Cholera załatwią nam Niedved'a. - szepnął do Hammer'a Darecki.
Usłyszeli cichy świst i zobaczyli jak kilku z wrogich żołnierzy upada na ziemię. Zza drzew wyłoniło się trzech członków oddziału Silent Eagle z wytłumionymi M4 w dłoniach. Hammer krzyknął:
- To Olaf, Hufol i Samir. Wkraczamy panowie!
Z dwóch stron wzięli przeciwnika w krzyżowy ogień nie dając mu żadnych szans. Po chwili trawa była czerwona od krwi, a przeciwnicy stali się częścią ściółki leśnej. Cały oddział zebrał się w jednym miejscu. Sprawdzili posiadany sprzęt i zaopatrzenie na drogę.
- Panowie zdejmijcie mnie w końcu.
Część ekwipunku jak również mapę dało odzyskać z helikoptera dzięki sprawnej wspinaczce Samira. Rozpoczęli cichy marsz w stronę obozu przeciwnika. Musieli uważać na stacjonujących w wielu miejscach snajperów.
- Na ziemię wszyscy! Widzę jeden posterunek snajperski! - zakomunikował Mały.
- Pshepyoor bierz Scout'a i ściągnij strażnika. - rozkazał Hammer.
- Czemu ja?
- Bo mi się nie chce. Bez gadania. I nie baw się tym razem, koleś nie musi spaść wystarczy, że wyzionie ducha.
Snajper przytaknął z szelmowskim uśmiechem. Odebrał z rąk Comm'a wiatrówkę i zaczął celować. Włączył zoom, skalibrował ostrość i skierował celownik w kierunku małego punkt strażniczego, zbudowanej z kilku belek wieży obserwacyjnej na drzewie. Przymierzył i oddał strzał. Cichy świst spłoszył ptaki z pobliskiego drzewa. Kula doszła do celu. Trafiony w głowę zdążył jeszcze tylko otworzyć usta, którymi wypłynęła krew i ...
- Spadł! - zakomunikował Hammer'owi uradowany Pshepyoor.
- Ehhh.
Natrafili jeszcze na 3 punkty strażnicze. Wszystkie udało im się zlikwidować nie będąc zauważonymi. W końcu dotarli do małej osady położonej w płytkiej dolinie. Niewielkie domki wydawały się opuszczone, jedynymi lokatorami zdawały się być tylko korniki. Trochę dalej stał większy budynek, zbudowany z cegieł i drewna. Wyglądał na magazyn. O jego otoczeniu nie dało się powiedzieć, że nie był zaludniony. Wręcz przeciwnie liczba broniących go ludzi była jak na tak mały obiekt zatrważająca.
- Dwudziestu, może trzydziestu. A nie wiemy ilu jest w środku - powiedział Olaf.
- Nie szkodzi, ten obiekt nas nie interesuje, nie on jest celem. Widzicie ten domek? Jakieś sto metrów na lewo od magazynu. Stoi przy nim dwóch strażników, myślę, że tam zamknięto zakładników. Teraz jestem pewien. Patrzcie wnoszą do środka jedzenie. - Hammer starał się ocenić sytuację. - potrzebny nam plan.
Po chwili doszli do porozumienia nad przebiegiem akcji. Darecki i Pshepyoor mieli podkraść się do domku od tyłu. Zadaniem reszty oddziału: Hammer'a, Niedved'a, Commandante'a, Małego, Olafa, Hufola i Samira było odciągnąć uwagę przeciwników od więźniów. Hammer udzielił ostatnie wskazówki.
- Helikopter ratunkowy będzie za jakieś 15 minut, podałem im dokładne współrzędne. Pshep i Darecki są na pozycjach. Na mój sygnał robimy zadymę. Najpierw granaty, potem ostrzał. Jeśli uda nam się wysadzić również ten skład to w bazie czeka na nas powitanie jak dla bohaterów. Dobra koniec gadania. Go go go !!!
Z lasu posypał się kierunku strażników deszcze granatów odłamkowych. Dziesięciu z nich zostało rozerwanych na kawałki. Zaraz po tym ataku nastąpił następny. Tym razem w ruch poszły M4 i Minigun trzymana przez Małego. Strażnicy nie mieli nawet czasu na ripostę, najpierw musieliby zlokalizować przeciwników co w obecnym zamieszaniu nie było możliwe. W tym samym czasie Pshepyoor i Darecki sprawnie podcięli gardła stojącym na warcie przy więzieniu. Wyważyli drzwi i wpadli do środka. Pod ścianą siedziało dwóch brudnych, okrwawionych ludzi. Pomimo złego stanu, obaj na szczęście dawali oznaki życia. Jeden z nich wstał i zameldował.
- Szeregowy Pawcioo a to mój towarzysz Kenny.
Pshepyoor odpowiedział:
- Przybyliśmy was odbić. Bierzcie broń strażników jeśli jesteście w stanie walczyć i chodźcie z nami. Wiecie co znajduje się w tym magazynie?
- Skład broni i zaopatrzenia dla armii rebeliantów.
- Wystarczający powód żeby go zniszczyć - uśmiechnął się Darecki.
Wyszli przed domek. Ujrzeli tam kilku rebeliantów usilnie starających się odeprzeć atak. Nie wychodziło im to zbyt dobrze. Dołączyli się do walki i celnymi strzałami zlikwidowali kilku stawiających opór. Widząc, że teren jest czysty Mały, dzierżąc ciężki karabin maszynowy Minigun podbiegł do drzwi magazynu. Widząc wracających z więzienia towarzyszy krzyknął:
- Czy są tu jeszcze jacyś inni więźniowie lub cywile?
- Nie ma. jestem tego pewny w stu procentach. - odpowiedział Kenny.
- OK! - uśmiechnął się i skierował lufę karabinu na drzwi. Otworzył ogień i starał się strzelać na cała długość ściany budynku. Mocna seria przebiła mur i trafiała rebeliantów w środku. Po wyczerpaniu magazynka. Wbiegli do środka od razu chowając się za skrzyniami. Kilku walczących żołnierzy nie przetrwało gradu kul z M4.
- Panowie tu są ładunki wybuchowe... nie było by miło jakbyśmy je trafili. - powiedział Commandante.
- I bardzo dobrze. Nie mamy ładunków, bo przybyliśmy tu uwolnić zakładników a nie wysadzać. A teraz możemy wykonać również drugorzędne zadanie.
Sprawdzili czy w pomieszczeniu nie ukrywają się jeszcze jacyś rebelianci. Po stwierdzeniu, że teren jest czysty zajęli się zakładaniem materiałów wybuchowych. Po chwili znajdowali się już na zewnątrz i podziwiali wybuch.
- Ładne pieczyste - zaśmiał się Niedved. - Jest helikopter, biegiem.
Tego samego dnia w bazie. Biuro generała.
- Panie generale - drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Hammer. - oto mój raport, prośba o przydzielenie Kenny'ego i Pawcioo'a do oddziału Silent Eagle i coś jeszcze.
Mężczyzna podniósł trzy pliki kartek i przejrzał je.
- Hmmm... czy to ostateczna decyzja?
W tym czasie członkowie oddziału świętowali zwycięstwo w barakowej stołówce. Kiedy nagle wbiegł zdyszany Pshepyoor.
- Co jest ? - spytał Hufol.
- Ku....a ja pie..le. nie uwierzycie.
- Mów!
- Hammer był właśnie u generała!
- No wiemy, złożył raport i podanie o przyjęcie tych dwóch do nas. A co nie jesteś za tym?
- To nie to! Złożył coś jeszcze słyszałem właśnie pod drzwiami.
- Cóż takiego?
- Swoją dymisję!
- Co??? - wszyscy zerwali się na nogi przewracając stół.
C. D. N.
bukiet
Wysłany: Pią 18:52, 11 Lis 2005
Temat postu: cs live
Rodrigez splunął pod nogi dziewczyny i rozsiadł się wygodniej w fotelu.
-I co? Nadal myślisz, że cię uratują? - Przemówił do niej płynnym angielskim.
Dziewczyna milczała. Jej twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Nie, już tak nie myślała. Nie miała już najmniejszej nadziei.
Patrzyła tylko pustym wzrokiem na ciało swojej koleżanki. Na dziurę w jej głowie, na już zastygłą krew. Jej rodzice spóźnili się z daniem okupu. Kolej dziewczyny nastąpi za pięć minut. Jak w takiej sytuacji można mieć nadzieję na ocalenie? Rodrigez wstał i przewiesił przez ramię AK-47. Trochę żal mu było dziewczyny, musiała przez tyle przejść, ale cóż poradzić. W tej robocie ofiary muszą być. Rozejrzał się po pokoju. Wybranie tej małej rezydencji na bazę było mądrą decyzją. Rodzina tu mieszkająca była zamożna, więc były spore szanse na zdobycie okupu. A odpowiednie rozstawienie ludzi i sprzętu zamieniało dom w prawdziwą twierdzę. Niemożliwością było zdobycie teraz tego miejsca. Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie. Do pomieszczenia wpadła czarna puszka.
Błysk!
Rodrigez odruchowo zasłonił oczy, jakby to miało pomóc powstrzymać falę bieli atakującą źrenice. Nagle coś syknęło. Coś uderzyło Rodrigeza. W pierś, brzuch i nogę. Siła ciosów rzuciła nim o podłogę. Przekonany, że nic mu nie jest, spróbował wstać, szukając lewą dłonią broni. Syknął z bólu! Upadając znów na podłogę. Już wiedział, czym dostał. Biel znikła, jednak Rodrigez nie widział już nic. Plama krwi rosła pod nim w błyskawicznym tępię, a on widział tylko ciemność. Czuł zimno. Zanim jego serce zabiło po raz ostatni zdążył tylko usłyszeć krótkie zdanie.
-Enemy down.
Emanuel szybkimi, nerwowymi ruchami przeładował "kałacha". Kawałek futryny wybuchł tuż nad jego uchem. Byli pod silnym ostrzałem. Wychylił się zza węgła i puścił krótką serię w kierunku czarnych postaci. Jego drżące ręce nie potrafiły wytrzymać kopa, jaki dawała broń, trafiał tylko w sufit. Skrył się znowu za ścianą. Stojący obok niego kolega wrzeszczał do krótkofalówki.
-Cholera jasna, skąd mam wiedzieć jak tu się dostali! To Paco i Rodrigez musieli coś spieprzyć! Nie możecie pozwolić, by zajęli drugie piętro. Musicie ich zatrzymać!
Emanuel oparł się o ścianę dysząc ciężko. Bał się. Bał się śmierci i tych, z którymi walczyli. Czarno odzianych postaci z twarzami ukrytymi za maskami przeciwgazowymi. Bał się ich nieludzkiej precyzji działania, ich celności i skuteczności. Anty-terroryści wydawali się być wręcz maszynami, potworami stworzonymi tylko po to, by go i jego towarzyszy zabić. Jego koledzy umierali jeden po drugim z rąk tych potworów w maskach przeciwgazowych. Emanuel wiedział, że będzie następny, że kula z jego imieniem już jest w którejś komorze wylotowej. Jego towarzysz coś mówił.
-Idioto! Odsuń się od okna!
Huk skojarzył mu się z uderzeniem gromu. Nie mógł jednak wiedzieć, że ten "grom" był przeznaczony dla niego. Emanuel nawet nie poczuł kiedy pocisk kaliber .338 trafił go prosto miedzy oczy. Jego czaszka rozpadła się natychmiast na kawałki niczym stłuczony dzban. Krew zmieszana z szarą mazią i kawałkami kości ochlapały wszystko w promieniu półtora metra. Zdekapitowane ciało Emanuela padło na podłogę. Terrorysta z krótkofalówką zaklął tylko, po czym ponownie ryknął do urządzenia.
-Sprawa spieprzona! Przegraliśmy. Wszyscy mają się wycofać! Uciekamy stąd!
Chwycił za swojego SGG-552 Commando, sprawdził czy ma jeszcze jakiś granat. Tylko flashbanga. Szybkim ruchem wyjął zawleczkę i rzucił flasha w korytarz. Czekał chwilę, aż usłyszy charakterystyczny dźwięk jakby ktoś uderzył kijem o materac. Terrorysta wyskoczył zza węgła i przykucnął. Wyszkolonym, precyzyjnym ruchem wycelował w najbliższego widocznego anty-terrorystę i wypalił krótką, trzy nabojową serię. Widział, że ciałem człowieka targnęły kule. Przekonany był, że śmiertelnie. Już miał wypalić kolejną serię w kolejnego wroga, kiedy poczuł potężne pchnięcie w bark. Postrzelony anty-terrorysta w ostatnim tchnieniu wbił w niego nóż napierając całym ciałem. Kule syknęły w powietrzu. Terrorysta uśmiechnął się smutno pod kominiarką i opuścił broń. Przegraliśmy. Szesnaście kul zmasakrowało jego tors i twarz.
Anty-terrorysta wziął rękę z szyi kolegi z oddziału. Brak pulsu.
-Teren czysty. Gorsky dostał. Nie żyje.
Spojrzał jeszcze raz na ciało przyjaciela. Nie czuł smutku. Każdy z nich był przygotowany na śmierć swoją i partnera. Był jednak na siebie zły, że nie udało mu się odciągnąć śmierci Gorskiego na później, że zawiódł. A to nasuwało irytującą myśl, że ona naprawdę przyjdzie, prędzej czy później, ale przyjdzie. Zawsze. Teraz dopadła Gorskiego. A kiedy przyjdzie po resztę? Rozejrzał się czy wszyscy są dobrze rozstawieni, by móc prowadzić dalej akcję. Byli. Jak zawsze według tego samego schematu przypuszczającego, że co najmniej połowa terrorystów jeszcze żyje i tylko czekają na ich pomyłkę, by zaatakować. Uśmiechnął się. I jak zawsze w takiej sytuacji mruknął pod nosem.
-Taka robota.
Anty-terrorysta odłożył karabin szturmowy typu Colt M4A1 Carbine i podszedł do dziewczyny. Zakładniczka spojrzała prosto w ciemne okulary maski przeciwgazowej i w strachu odruchowo odsunęła się. Widziała w tej masce kolejnego potwora, który chce ją skrzywdzić. Anty-terrorysta zdjął maskę i ujrzała pod nią twarz młodego mężczyzny o krótkich czarnych włosach. Starał się nadać swojemu wzrokowi jak najmilszy wyraz.
-Już wszystko dobrze. Jest Pani uratowana.
Dziewczyna patrzyła przez chwilę na niego z niedowierzaniem, po czym rozpłakała się. Zrozumiała, że udało się. Przeżyła. Nie chciała jednak zastanawiać się jakim kosztem.
bukiet
Wysłany: Pią 18:51, 11 Lis 2005
Temat postu: historia pewnego pocisku
Mroźny podmuch górskiego powietrza zmusił go do przymrużenia oka. Robiło się późno, a nie dostał żadnego rozkazu. Prócz tamtego. Pamiętał go jak by to było wczoraj. Gdy został wezwany do biura, myślał, że dostanie przepustkę. Jak grubo się mylił! Te słowa które skazały go na tą misje pamiętał bardzo dobrze. Miał nadzieje że spędzi piękny weekend z rodziną, a teraz mógł nawet zginąć! Oczywiście, mógł nie przyjął tej misji, ale jakże spadłby jego prestiż wśród kolegów! "Stalowa eM'4órka" stchórzyła przed misja! Wolał już zginał.
Przez lunetę swojego czarnego Arctica zobaczył dwóch terrorystów w śnieżnych kombinezonach, którzy patrolowali teren już od kilku godzin. "Czy im się to nigdy nie znudzi!?" pomyślał. Nie mógł się ruszyć, każdy jego ruch mógł zdradził jego pozycje, każdy jego ruch mógł go zabić. Z tego wpatrywania się w lunetę, wyrwał go głos z radia: "Delta 1, tu Gniazdo. Wysyłam grupę "0" zabrzmiało w słuchawce.
Odetchnął z ulgą, poczym zaczął odliczał sekundy...
Nie usłyszał helikoptera, nie usłyszał mijających go anty terrorystów. Zobaczył ich dopiero jak docierali do wjazdu prowadzącego w stronę podziemnego garażu. Coś jest nie tak! Terroryści nagle znikli, zrobiło się nie naturalnie cicho. Ale coś na pewno jest nie tak! Nagle rozległ się huk, i jeden z CT po prostu rozbryzgał się na ścianie. Policjant obok niego zachlapany krwią rzucił się w stronę skrzynki która była tak blisko... zdążył, już był bezpieczny, gdy obiegł go ten sam znany mu huh i udało mu się tylko usłyszał trzask łamanych desek z za jego pleców...
Drużyna zdążyła się schować w większości w budynku, lecz tam czekała ich kolejna, nie miła niespodzianka. Kilku uzbrojonych terrorystów urządzało sobie żenię. "Ale ja muszą coś zrobił" rozbrzmiewało mu w uszach. Obiegł lunetą cały teren wokół mając nadzieję że snajper będzie zbyt zajęty szukaniem jego kolegów. Wiedział, że nie powinien się cieszył z powodu, że zabija jego przyjaciół, ale tak właśnie było.
Nagle, jego uwagę przykuła kupa zwłok, zobaczył błysk odbijany od czegoś, być może lunety. Gdy wycelował już dokładnie, spojrzał prosto w terrorystę z takim samym AWP jaki był teraz w jego ręku. Zobaczył pół trupa - pół upiora. Patrzyły na niego przekrwione ślepia, ślepia potwora który zabił tylu jego kolegów. Tych których znal od piaskownicy, i tych których poznał dopiero podczas odprawy. Było ich tam tyle. Same trupy. "Czy to samo zrobi ze mną?" zastanowił się, lecz gdy kończył formułować tą myśl nacisnął spust. Ostatnia rzecz jaka usłyszał był podwójny huk. Zaraz, jeden po drugim. Nie miął pojęcia kto strzelił pierwszy.
Obudził się w szpitalu. Rozejrzał się tępym wzrokiem po sali, lecz nie spostrzegł nikogo. Chciał ruszyć ręka i nacisnąć guzik aby wezwać pielęgniarkę, lecz... to co zobaczył zamiast swojej ręki przeraziło go. Przypomniał sobie wtedy krwiste oczy tamtego terrorysty i odetchnął z ulga. A co tam to tylko ręka! Nie będę już mógł wprawdzie służyć w służbach specjalnych, ale... co tam! To przecież tylko ręka...
bukiet
Wysłany: Pią 18:51, 11 Lis 2005
Temat postu: nocne zmagania
Zawiązałem opaskę, założyłem rękawice i sprawdziłem kondycję mojego shotguna.
-To koniec chłopcy, nie mamy wielkich szans na utrzymanie tego domku. Jednak na pewno nie poddamy się.
Leon pokiwał twierdząco głową, a Paker sprawdził magazynek swego magnum. Był pełny. Wszyscy spojrzeliśmy na Fena, był nowy. Dołączył do nas jakiś tydzień temu. Był blady a ręce trzęsły mu się niemiłosiernie. Nie przypuszczał, że zostając terrorystą może być narażony na szybką i zarazem bolesna śmierć. Gdy ładował kałasza, modliliśmy się o to, aby nas nie powystrzelał.
- Oto plan, - powiedziałem po chwili milczenia - Paker zajmuje pozycję koło dachu. Stamtąd będzie starał się wystrzelać wszystkie gliny. Leon obstawi tunel i nie dopuści by ktokolwiek z niego wyszedł. Fen natomiast pójdzie ze mną i będzie mi pomagał, tylko błagam nie celuj we mnie. Gdy sprawy potoczą się źle bierzemy zakładników i chowamy się w kiblu - powiedziałem zwracając się do niego.
Wybiła godzina 15. Byliśmy świadomi, ze dla wielu jest to ostatnia godzina. Szybko zbiegłem na dół. Słyszałem za sobą kroki Fena. Ciągle myślałem o jego nieobyciu z bronią. Zaczailiśmy się. Słyszałem otwierające się powoli drzwi, on chyba też, bo kałasz zaczął mu się ślizgać. On stał za barem, ja wyszedłem na skrzynie i zaczaiłem się w półmroku. Było ich dwóch. Jeden podszedł pod terrorystów, a drugi, chyba z zamiłowania do alkoholu poszedł poszukać jakiegoś trunku. Seria z kałasza i chyba z pistoletu. Ustało. Fen ma na swym koncie już jedno zabójstwo, myślę. Ten od zakładników obrócił się i celował w głowę mojego kompana, gdy ja trzy razy nacisnąłem spust i gość wylądował na podłodze z wielką dziurą w brzuchu i klatce piersiowej. Tymczasem jak się dowiedziałem później Paker sprzątnął 2 counterów, trzeci natomiast, ten który właśnie leżał na ziemi ustrzelił jednego z naszych najlepszych snajperów, a niewątpliwie jedynego tutaj.
Leon wraz ze swoim kałaszem, którego miał już przynajmniej 3 lata, dzielnie odparł brygadę kolejnych trzech niebieskich, po czym, z wielkimi ranami, dokuśtykał do nas. Poszedł na zwiad, do drzwi na wprost, lecz gdy już dotykał klamki, przez drzwi przeleciał grad kul i w drgawkach padł na ziemię. Nie zastanawiając się wzięliśmy tą dwójkę zakładników i biegiem trafiliśmy do niezbyt miło pachnącego WC. Zabarykadowaliśmy się i czekaliśmy aż counterzy przyjdą po nas.
Wreszcie - pomyślałem, gdy drzwi otworzyły się z wielkim hukiem - przejechałem palcem po spuście broni aby upewnić się czy dobrze trzymam palec. Plan był teraz taki: jeden strzela, drugi przeładowuje. Sprawdzał się. Położyłem trzech counterów jednym, czy dwoma strzałami, ale to nie moja wina, że stali jeden za drugim. Teraz kolej Fena. Ten nie zważając na bezpieczeństwo wyskoczył przez drzwi i krzyknął, ze droga wolna. Poszliśmy po pozostałych zakładników, których nawet nie ruszyli.
Obserwując otoczenie biegliśmy w stronę środka transportu, którym przyjechali, bo nasz helikopter rozbił się, a w końcu nikt nie zapuszcza się na całkowite odludzie, a nawet pustynię na piechotę. Przeczucie mnie nie myliło. Ich opancerzony transporter czekał na nas bez żadnej obstawy. Wsiedliśmy do środka i Fen mimo potu na czole i drżenia rąk siadł za kierownicą. Zemdlałem.
- Te Seraph obudź się, nocka się kończy, już nas wywalają. Dawno usnąłeś?
- Nie, jakieś 30 minut temu. Kto wygrał?
- Nasi, poradziliśmy sobie bez ciebie, choć było ciężko. No dobra chodźmy już, bo trzeba się wyspać.
bukiet
Wysłany: Pią 18:50, 11 Lis 2005
Temat postu: małe miasteczko
Słońce wisiało wysoko. Wysoka temperatura sprawiła, że wszyscy poszukiwali choć odrobiny cienia - miasteczko praktycznie wymarło. Nawet owady przestały brzęczeć i też ucięły sobie popołudniową drzemkę. Cisze przerwał marudny głos Młodego:
- Szefie skoczmy po kilka butelek.
Sennym, zamglonym wzrokiem omiotłem pomieszczenie. Młody stał naprzeciw mnie ubrany w jeansy i biały podkoszulek który mocno kontrastował z jego wspaniałą opalenizną. Shootgun'a miał niedbale przerzuconego przez lewe ramie. "k**** mać przecież zabroniłem zdejmować kamizelek" - pomyślałem. Powstrzymałem się jednak od wyrzucenia tego z siebie - "chłopakom chyba dała w kość temperatura - przy 35 stopniach w cieniu kto chciałby nosić coś na sobie oprócz cienkiego podkoszulka - w końcu to ich życie". Za nim stał Benio - starszy brat Młodego - z wyczekującym wyrazem twarzy patrzył to na mnie to na brata. Po ich lewej stronie, przy oknie siedział Sly z miną dziecka bawiącego się nową zabawka - cieszył się tak ze swego nabytku - nowiutkiego Scouta z powiększonym 10 nabojowym magazynkiem i luneta o 6 krotnym powiększeniu. Co chwile wstawał, patrzył kilka sekund przez lunetę w kierunku okna i zadowolony z siebie odkładał broń na stolik przeszkadzając tym Bsie który siedział po drugiej stronie, przy radiu z którego cicho sączyła się jakaś włoska aria.
Wstałem powolutku przeciągając się. Skinąłem na chłopaków i zszedłem po schodkach na parter. Natknąłem się tam na naszego eksperta Złotego - jak zwykle rozkładał na części pierwsze kilka egzemplarzy broni na raz.
- Daj jakiś mały rozpylacz, idziemy po winko - zagadałem.
- Wolisz Mac'a czy HK? - odrzekł Złoty nie przestając rozkładać Minimi.
- Łatwiej schowam pod marynarką Mac'a, daj jeszcze dodatkowy magazynek.
Oderwał się wreszcie od swej pracy i coś tam pomrukując poszedł do magazynu. Wrócił po chwili niosąc w jednej ręce Ingrama w drugiej magazynek - podał mi to bez słowa i wrócił do roboty.
Wyszedłem z budynku, za mną dwaj bracia. Po schodkach skręcających w lewo zeszliśmy na dół w kierunku piwniczki z winami. Na ulicy nie było żywej duszy.
- Zastanawiam się czy właściciel będzie w środku - na pewno poszedł do domu uciąć sobie małą drzemkę - rzekłem do chłopaków.
- Nie szkodzi - drzwi są otwarte to nawet jak go nie ma - poczekamy - podpijając nieco zapasy - mówiąc to mina Młodego wyraźnie się poprawiła.
- Tylko nie przesadzajcie. Acha i weźcie mi butelkę Chianti - a ja sobie skoczę na rynek.
- OK. szefie. Załatwione.
Bracia weszli do piwniczki ja natomiast udałem się na opustoszały o tej godzinie targ. Część towarów nadal leżała na straganach - w ogóle nie schowana, bez jakiegokolwiek dozoru sprzedawców. Mieszkańcy tego małego, sycylijskiego miasteczka raczej nie obawiali się złodziei. Każdy tu znał wszystkich mieszkańców miasta i okolicznych wiosek, a pojawienie się jakiegokolwiek obcego było momentalnie zauważane. Dzięki długoletniej znajomości z synem burmistrza Luigm który przedstawił nas jako daleką rodzinę z Europy okoliczni mieszkańcy zaakceptowali nas i już po tygodniowym pobycie traktowali jak swojaków. Przyczyniły się do tego również nasze wieczorne imprezki w knajpce "Stella Mare", gdzie mocne głowy chłopaków i moja znajomość włoskiego robiły wrażenie na tubylcach. Nikogo nie dziwił również widok uzbrojonych mężczyzn chodzących po mieście z shootgunami czy inna bronią, gdyż wieśniak chodzący z "luparą" był tu czymś powszechnym.
Nagle moją uwagę przykuł jakiś ruch. Zobaczyłem kilka ubranych na czarno postaci powoli skradających się w stronę ryneczku. Odruchowo prawą ręką wymacałem tkwiący pod marynarką i na szczęście schowany pistolet maszynowy, lewą włożyłem do kieszeni sprawdzając umiejscowienie zapasowego magazynka. "To ONI" - pomyślałem - "szkoda że nie wziąłem granatów". Przeciw trójce przeciwników uzbrojonych w Colty Commando M4, przemykających się właśnie w kierunku tunelu - drugiej drogi prowadzącej do "naszej bazy", ja ze swoim Ingramem nie miałem większych szans. Postanowiłem się przyczaić mając nadzieję, że Sly akurat będzie zerkał przez okno w tym kierunku ze swojego nowego zakupu. Nie pomyliłem się w swych rozważaniach. Cisze przerwał huk wystrzału i zawartość głowy jednego z przeciwników - mimo że chroniona kevlarowym hełmem - rozbryzgała się po sąsiedniej ścianie.
"To jest moja szansa" - nie myśląc wiele wyskoczyłem zza kilku skrzynek wyciągając równocześnie spod ubrania Mac'a. Miałem w tej chwili dwóch wrogów zwróconych tyłem do mnie. Padł następny strzał i jeden z nich upadł na ziemię. Dostał w nogę a kula o potężnej prędkości wystrzelona ze Scouta Slay'a wyrwała w niej olbrzymią dziurę. Biegłem celując w pierś drugiego i puszczając długa serię z Ingrama. Padł po kilku pierwszych nabojach, lecz nie przerywałem ostrzału wiedząc że ma na sobie kamizelkę kuloodporną - przesunąłem lekko bron mierząc tym razem w głowę. Pusty brzdęk iglicy uświadomił mi brak naboi w magazynku - instynktownie lewą ręka wziąłem zapas i przeładowałem - odwracając się równocześnie w kierunku rannego w nogę przeciwnika. Nie było jednak potrzeby - kolejna kulka Sly'a pozbawiła go jakichkolwiek szans. Pomachałem w kierunku okna pokazując żeby uważał na drugie przejście, a sam niewiele myśląc zabrałem od jednego z martwych karabin i zapasowy magazynek, po czym pobiegłem droga którą dotarłem na targ - w kierunku piwniczki z winami.
"Musze ostrzec braci". Było jednak za późno - zanim wybiegłem zza rogu domu usłyszałem kilka krótkich serii z MP5 a potem ciszę. Ostrożnie wyjrzałem zza budynku. Wybiegło z piwnicy dwóch kolesi w kamizelkach z kewlaru i hełmach, uzbrojonych w pistolety maszynowe HK i pistolety na biodrze. Skręcili na schodki. Mieli pecha! Długa seria z kałacha oddana przez Bsie z bliskiej odległości nie pozwalała na złudzenia co do wyniku starcia. Bsie nie czekając na oklaski wycofał się z powrotem za schody.
Kątem oka zauważyłem w uliczce z lewej strony kolejnych przeciwników. Było ich czterech. Minęli róg i na szczęście nie spojrzeli w prawo - nie zdążyłbym się schować. Oparłem M4 o róg budynku mierząc powoli w ostatniego z biegnących. Usłyszałem długą serię wystrzałów - to Złoty stał na mostku opierając swoje Minimi o barierkę i sadził pociski w dół na wrogów. Jeden z nich dostał kilka w brzuch i odrzucony w tył upadł na ziemię. Reszta z nich pochowała się za skrzynkami. Wziąłem najbliższego z nich na cel i strzeliłem. Pierwszy pocisk nie trafił ale dwa następne dosięgły celu - gościu upadł w przód.
"Zostało jeszcze dwóch" - pomyślałem, chowając się przed ich pociskami za róg. Kule przerwały swój świst w moim kierunku. Słyszałem w dalszym ciągu ostrzał Złotego z mostku i dzięki temu przeciwnicy nie mogli wyjść z ukrycia. Wysunąłem szybko głowę zza murku i zobaczyłem dwa granaty lecące z góry schodów w kierunku ukrycia wrogów. Schowałem się i poczekałem na wybuch, a właściwie na dwa wybuchy następujące jeden za drugim. "To koniec z nimi" - pomyślałem - "na szczęście Bsie i Sly pomyśleli". Wyszedłem pewnie zza rogu. To był mój błąd! Jeden z przeciwników przeżył i trafiły mnie jego dwie kule wystrzelone z MP5. Dostałem prosto w pierś. Upadłem na plecy - kamizelka która nosiłem pod koszulą powstrzymała kule kaliber 9mm, lecz ból w klacie był olbrzymi.
"Nie mieli na szczęście przeciwpancernych, wolframowych pocisków inaczej byłbym już na tamtym świecie". O kolesia który do mnie strzelał nie musiałem się już martwić, bo Sly ze swoim Desert Eaglem i Bsie z AK zajęli się nim skutecznie.
Chłopcy włącznie ze Złotym, który zeskoczył z mostku na dół podbiegli do mnie.
- Nic ci nie jest? - zapytał zatroskany Sly.
- Kuna mać, jeśli nie zniszczonej koszuli i marynarki od Armaniego, no i złamanego żebra to chyba nic - odrzekłem uśmiechnięty mimo silnego rwania w piersi. - A co z Dolarem?
- O k**** zapomnieliśmy o nim - Złoty z przerażona twarzą zaczął biec w kierunku schodów, a potem domku w którym po nocnej libacji odpoczywał Dolar.
Pobiegliśmy za nim. Szybko po schodach a potem przez długie podwórko mając przed sobą plecy Złotego. Zatrzymał się jednak po dotarciu do rogu i rozejrzał ostrożnie.
- Czysto!
Ruszyliśmy dalej. Po dotarciu do drzwi byliśmy jednak ostrożniejsi - spokojnie, powoli, wzajemnie ubezpieczając się wkroczyliśmy do pokoju w którym spał Dolar.
Pierwsze co ujrzałem to zakrwawiony od pasa w gorę Dolar siedzący na łóżku i trzymający w ręku nóż.
- To nie moja krew, to jego - powiedział widząc nasze przerażone twarze i wskazał na leżące za wezgłowiem łóżka zwłoki w czarnym mundurze - upaprał mi całe ubranie.
Wybuchliśmy śmiechem dając upust stresowi, który towarzyszył nam przez ostatnie kilka minut.
- Zbieramy się chłopcy, pośpieszcie się, bierzcie zakładników i opuszczamy to gościnne miejsce.
bukiet
Wysłany: Pią 18:49, 11 Lis 2005
Temat postu: Cs_assault
CeeL wskazał na planie pomieszczenie w górnej części magazynu.
- Tam są zakładnicy. Mamy trzy minuty, by się tam dostać. Drogi są dwie. Przez magazyn po pochylni na piętro i do pomieszczenia. Można też kanałami wentylacyjnymi prosto pod drzwi pomieszczenia. Wylot kanału jest na dachu. Terrorystów jest pięciu, trzech obstawia główne i tylne wejście, dwóch pilnuje zakładników. Jest nas dziewięciu, więc proponuję zaatakować z dwóch stron po trzyosobowe grupy. Snajper zostanie na budynku obok wozu. Dwóch będzie pilnować wylotu kanału wentylacyjnego. Jakieś pytania?
- Jaki przydział? Zapytał stojący obok niego mężczyzna.
- Grupa Alpha: Halsky, Fish, Beerman frontem. Beta: Angus, Iceman, Budweiser tyłem. Omega: Tom i Jerry pilnują kanału. Bullseye z AWP na budynku. Ja będę koordynował wasze działania stąd. W razie braku łączności, dowodzi Beerman. Coś jeszcze?
- Uzbrojenie standardowe?
- Nie. Akcja wymaga precyzji, dostaniecie MP-5k, USP, flashe i granaty dymne. A jeśli zobaczę, że któryś z was skądś ma HE to wydalam do rezerwy. Zrozumiano?
Wszyscy mruknęli porozumiewawczo. Byli gotowi. Przez dwie minuty w idealnym milczeniu sprawdzali broń i ekwipunek. Spojrzeli po sobie porozumiewawczo.
- Ruszamy!
Wybiegli z wozu operacyjnego. Każda z grup ruszyła w swoją stronę. Bullseye szybko wspiął się po drabince na dach budynku, jego AWP wisiało swobodnie przewieszone przez plecy na pasku. Na szczycie ułożył się przy krawędzi dachu i postawił karabin snajperski na niewielkim stojaku. Spojrzał na magazyn. Zaraz się zacznie, pomyślał. Przyłożył kolbę do barku i spojrzał przez lunetę. Budweiser już dochodził do tylnych drzwi. Beerman ustawiał się z resztą grupy Alpha przy głównym wejściu. Wszyscy czekali na sygnał głównodowodzącego.
- Go, Go, Go!!! Ryknął znajomy głos w słuchawkach.
Drzwi nie stawiały oporu ciężkim butom Budweisera, Iceman wrzucił szybko do środka granat dymny i flasha. Po trzech sekundach weszli po kolei, jeden po drugim.
- Beta w środku. Mruknął Budweiser do mikrofonu.
Stali przy ogromnym kontenerze. Angus wychylił się zza węgła. Dwa szybkie znaki ręką. Sector clear. Szybko podbiegli do ściany magazynu, pod ustawione tam szyby. Wszyscy naraz spostrzegli, że coś tu jest nie tak. Iceman ze zdziwienia aż podrapał się po karku.
- Tu nikogo nie ma! Krzyknął Budweiser do mikrofonu.
- Żadnego pieprzonego terrora!
- Potwierdzam. Głos Beermana rozległ w słuchawkach.
- Jesteśmy tuż przy pomieszczeniu z zakładnikami. Nie spotkaliśmy nikogo.
CeeL zdenerwowany chodził po wozie operacyjnym patrząc na monitor z pokazanymi pozycjami jego podwładnych.
- Prowadzić akcję dalej według planu. Pamiętajcie jednak, że oni muszą tam być.
Beerman podszedł do rozsuwanych drzwi. Na jego znak Halsky i Fish ustawili się po obu stronach wejścia. Mechanizm otwierający syknął wręcz złowieszczo. Weszli szybko i sprawnie szukając celu. Metalowe pomieszczenie było niewielkie, czterech zakładników siedziało związanych w kącie. Trzech mężczyzn i jedna kobieta. Nikogo więcej.
- Sector Clear - Szepnął do radia Beerman.- Halsky, pilnujesz wyjścia.
Podszedł do zakładników.
- Jesteście uratowani.
Nie wiedzieć czemu nie wyglądali na rozradowanych. Wyjął nóż i przeciął krępujące ich więzy.
- Idźcie gęsiego za mną, w razie ataku kładźcie się na ziemię.
Odwrócił się w stronę wyjścia.
- Zakładnicy... Cholera, Fish wyjdź na zewnątrz i powiedz, że mamy zakładników. Te ściany blokują radiostację.
Fish w milczeniu opuścił pomieszczenie. Beerman spojrzał ukosem na zakładników.
- Idziemy, tylko spokojnie.
Ruszył w stronę wyjścia.
- Ja poczekam - rzekł ktoś z tyłu. Klik odbezpieczanej broni rozległ się tuż za głową Beermana. Anty-terrorysta odwrócił się gwałtownie zapominając o wszelkich zasadach bezpieczeństwa. Dwie beretty wycelowane były prosto w okulary jego maski przeciwgazowej. Podniósł powoli ręce, MP-5k zawisło bezwładnie na pasku. Pistolety trzymał okularnik ubrany w zieloną bluzę i spodnie koloru piasku.
- Nie miej tylko do mnie za złe - Powiedział powoli - to ty spieprzyłeś robotę.
Trafił prosto w źrenicę obu oczu. Potylica Beermana wybuchła wyrzucając z siebie zawartość czaszki. Terrorysta zastygł z wyciągniętymi przed siebie pistoletami napawając się chwilą. Drzwi otworzyły się z sykiem. Do pokoju wtargnął Fish. Bez pytań wypalił krótką serię w okularnika celując w tors i okolice szyi. Terrorysta padł krztusząc się własną krwią. Zmarł parę sekund później. Fish spojrzał na trójkę zakładników. Na Beermana. Zaklął w duchu.
- Zostańcie tutaj. Nie wychodźcie dopóty, dopóki ktoś po was nie przyjdzie. I nie warzcie się brać broni, jeśli chcecie przeżyć. Zrozumiano?
Mruknęli, że zrozumiano. Fish wyszedł. Prosto w bitwę. Halsky stał oparty o ścianę naprzeciw drzwi. Co chwilę wychylał się zza niej i puszczał krótką serię w dwóch terrorystów stojących na kładce do pochylni na niższy poziom.
- k**** - Krzyknął do Fisha - te pedryle były poukrywane w skrzyniach. Jest ich z sześciu. Zamilkł na chwilę i puścił kolejną serię. Jeden z terrorystów złapał się za brzuch i po chwili padł na ziemię.
- Budweiser walczy z nimi na dole. Angus chyba nie żyje. Co z Beermanem?
- Też martwy.
Halsky zaklął szpetnie. Jego twarz momentalnie w towarzystwie niesamowitego huku przemieniła się w czerwoną papkę. Zniszczony plastyk maski zmieszał się z krwią tworząc bardzo makabryczny obraz twarzy anty-terrorysty. Fish zdążył tylko spojrzeć w górę prosto w lufę AK-47. Cholera, zapomnieliśmy o kanałach wentylacyjnych, rzekł sobie w duchu. Terrorysta uśmiechnął się szyderczo naciskając spust. Huk wystrzału na parę sekund zagłuszył wszystko.
CeeL krzyczał do mikrofonu. Tylko to mógł teraz robić.
- Co tam się, k**** dzieje!? Czemu grupa Alpha nie odpowiada.
- Jesteśmy pod silnym ostrzałem! Krzyczał głos w słuchawce. Huk wystrzałów prawie go zagłuszał.
- Beerman z resztą pewnie nie żyją! Angus zaraz do nich dołączy, jeśli nie otrzyma szybko pomocy lekarskiej! Potrzebujemy pomocy!
CeeL zaklął głośno i uderzył pięścią w stół zdenerwowany swoją bezsilnością.
- Tom i Jerry, wchodzicie. Musicie pomóc Budweiserowi i Icemanowi.
- Roger that.
Bullseye patrzył jak Tom wchodzi do kanału wentylacyjnego, a zaraz za nim Jerry. Klęczał trzymając AWP w pogotowiu. Słyszał przez słuchawki, co się w środku działo. Nagle ujrzał człowieka idącego od głównego wejścia pod ścianą magazynu jakby oczekując ataku. Bullseye przyłożył karabin snajperski do barku i spojrzał przez lunetę na maksymalnym przybliżeniu. Od razu rozpoznał frakcję, do jakiej należał mężczyzna. Z nimi teraz walczyli. Anty-terrorysta poczuł chęć zemsty. Nie mógł wiedzieć czy ten człowiek zabił któregoś z jego towarzyszy, jednak pragnął jego śmierci. Jakby to miało pomścić śmierć jego kolegów. Wycelował prosto w czoło. Mógł strzelić w serce, ta amunicja przebije każdą kamizelkę kuloodporną, ale chciał by ta śmierć była spektakularna. By dała mu satysfakcję. Trzymał cel przez chwilę w wizjerze. Koordynował ruch celownika z ruchami głowy mężczyzny. Wdech i wydech. Powoli nacisnął spust. Jak zawsze huk wystrzału kojarzył się z dźwiękiem gromu uderzającego w ziemię. Chybił. Kula rozorała ścianę parę cali ponad głową terrorysty. Sam terrorysta przestraszony zaczął biec w kierunku głównego wejścia do magazynu niczym przerażony królik. Bullseye z zimną precyzją przeładował i wycelował ponownie ciągnąc celownikiem za plecami mężczyzny. Gniew spowodowany niepowodzeniem wyładował kolejnym strzałem. Trafił w udo. Terrorysta padł na ziemię wijąc się z bólu, kula przeszyła na wylot nogę łamiąc kość. Po chwili jednak zaczął czołgać się ku ocaleniu, którym była brama do magazynu. Anty-terrorysta niczym w transie nie spuszczając wzroku z celu przeładował po raz kolejny broń. Pragnął śmierci wroga. Trafił w kręgosłup na wysokości żołądka. Człowiek przestał się ruszać. Bullseye wiedział, że terror jeszcze jednak żyje. Przez chwilę zastanawiał się czy zostawić go w powolnej męczarni zwieńczonej śmiercią, czy dobić go.
Po chwili dobił. Jak zwierze. Strzałem w głowę. Mimo to zimny gniew nie opuścił Bullseyea. Czekał więc na kolejny cel.
Tom w kuckach szedł kanałem wentylacyjnym z wycelowanym przed siebie karabinkiem szturmowym MP-5k. Słyszał Jerrego idącego tuż za nim. Słyszał też strzelaninę rozgrywającą się pod nimi. Ujrzał nagle, że kanał prowadzi do przodu i trochę wyżej w lewo. Wstał by zobaczyć gdzie prowadzi ten wyższy korytarz. Zobaczył tylko błysk. Huk nie zdążył do niego dojść. Nabój przebił mostek i rzucił ciałem Toma niczym szmacianą lalką o ścianę szybu wentylacyjnego. Jerry zamarł patrząc na ciało towarzysza. Ocucił go dopiero krzyk snajpera siedzącego w kanale powyżej.
- Drugi jest w głównym szybie!
Dwie sekundy zajęły Jerremu by zrozumieć, że to o nim mowa. Stanowczo zbyt wiele. Grad kul zaczął dziurawić kanał niebezpiecznie blisko niego. W panice zaczął wycofywać się ku wyjściu, modląc się o przeżycie. Dotknął plecami ściany wylotu. Odetchnął. Terrorysta celował do niego z drugiej strony kanału z SGG-552 Commando. Jerry zamarł zatrzymując wciągnięte powietrze w płucach, przerażenie nie pozwoliło mu skorzystać z trzymanej broni. Powietrze wypuścił dopiero przez sześć dziur w klatce piersiowej.
Budweiser wyjrzał zza węgła kontenera. Jeden terrorysta nie wiedzieć czemu zamiast strzelać do niego walił w szyb wentylacyjny zawieszony pod sufitem. Krótka seria w głowę z MP-5k pokazała jak nieuwaga potrafi zgubić człowieka. Budweiser schował się za kontenerem, kiedy reszta terrorystów przypomniała sobie o nim ostrzeliwując jego stronę kontenera. Spojrzał w lewo. Iceman siłował się z brodatym terrorystą, który starał się wbić mu nóż pod żebra. Budweiser wyciągnął szybkim, sprawnym ruchem USP i trzema strzałami pozbył się problemu Icemana.
- Dzięki. Rzekł powoli anty-terrorysta.
Wyglądał na spokojnego, jednak Budweiser wiedział, że ma nerwy napięte niczym postronki. Nie on jeden zresztą.
- Chyba z tego nie wyjdziemy cało. Wycedził powoli Iceman.
- Nie pieprz tylko pilnuj flanki.
- Przepraszam.
Budweiser spojrzał na niego zdziwiony. Iceman powoli osunął się na ziemię po ścianie kontenera. Trzymał się za bok, z którego wręcz tryskała krew.
- Zawiodłem.
Anty-terrorysta patrzył w milczeniu na śmierć towarzysza. Nie wiedział, kiedy on dostał. Rozejrzał się. Faktycznie. Chyba nie wyjdzie z tego cało. Sprawdził ile miał kul w magazynku. Wciągnął głęboko powietrze i powoli wypuścił je. Był spokojny. Jeśli ma umrzeć to przynajmniej śmiercią wojownika, w walce. Wyskoczył zza kontenera całkowicie dezorientując atakujących go terrorystów. Pierwszy stał przy szklanych szybach. Budweiser pociągnął serię przez jego ciało po ukosie. Parę kul ominęło ciało. Stłuczone szkło uderzyło o ziemie równocześnie z martwym człowiekiem. Drugi zdążył nacisnąć spust AK-47. Chybił. Nie zdążył poprawić. Kule z USP rozdzieliły jego żuchwę i czoło na dwoje. Trzeciego Budweiser chciał wykończyć z MP-5k. Zamarł jednak w pozycji strzeleckiej, słysząc dźwięk, który można nazwać śmiało koszmarem każdego żołnierza. Dźwięk zaciętej broni. Pięciu terrorystów patrzyło na niego z uznaniem mierząc z karabinów. Anty-terrorysta opuścił broń i rzucił ją na podłogę. Przegrał. Ustawili się półkolem, którego środkiem był Budweiser. Patrzył na nich z gniewem w oczach. Dyszał ciężko. Wiedział co się za chwilę stanie. Przynajmniej przyjmie ją godnie. Odchylił się do tyłu zadzierając wysoko brodę. I krzyknął. Nie był to jednak krzyk strachy czy przerażenia. Był to krzyk wojownika, gotowego umrzeć. CeeL i Bullseye słyszeli ten krzyk w słuchawkach. Głos Budweisera zagłuszyła dopiero kanonada pięciu AK-47. To była egzekucja. Zmarł śmiercią wojownika. Dumnego wojownik. Czemu więc nikt się nie cieszył?
CeeL siedział przed stołem z planami magazynu podpierając skroń ręką. Jego umysł nurtowała tylko jedna myśl. Jak? Plan był idealny. Jak oni ich zaskoczyli? Zakrył oczy dłonią. Stracił prawie wszystkich ludzi. To nie jest przyjemne. Musi wezwać z powrotem Bullseyea, akcja skończona. Przegraliśmy. Kiedy sięgnął po mikrofon usłyszał dźwięk otwieranego zamka. Ktoś otwierał drzwi do wozu. CeeL zamarł w przerażeniu. Drzwi rozwarły się na oścież.
- Witaj Charlie. Kopę lat. Mężczyzna z długimi czarnymi włosami uśmiechał się.
CeeL milczał bacznie obserwując "gościa" z Desert Eagle w ręku.
- Co jest? Nie przywitasz się ze starym przyjacielem?
Milczał.
- Ech, twoja strata. Żegnaj więc stary przyjacielu. Jego broń wypaliła trzy razy.
Bullseye aż trząsł się z gniewu. Jego bezradność doprowadzała go do białej gorączki. Trzymał mocno karabin snajperski szukając celu. Kogoś na kim mógł wyżyć gniew. Nagle ujrzał czyjąś głowę wychylającą się z szybu wentylacyjnego. Jerry! Nadzieja zabłysła w nim. Ale czy Jerry nosił spodni koloru khaki? Bullseye napiął mięśnie przyciskając kolbę AWP do barku. Ćwierć sekundy. Tyle potrzebował by wycelować, było to nawet rekordem jednostki. Jednak tym razem nie dostał tyle czasu. Terrorysta był równie dobrym snajperem i miał ćwierć sekundy przewagi. Bullseye zrzucony z dachu siłą uderzenia powtarzał w myślach aż do uderzenia o asfalt, które złamało mu kark tylko jedną rzecz. Pieprzone ćwierć sekundy.
- Przegrałeś Charlie. Wreszcie. Długowłosy terrorysta stał nad CeeLem. Nie trafił w punkty witalne.
- Muszę przyznać jednak, że to była długa i ciekawa walka. Zresztą ty jako jedyny, złapałeś mnie, jako jedyny postrzeliłeś mnie i jako jedyny pobiłeś mnie w walce wręcz. Wyczyn godny pozazdroszczenia. I wiesz co? CeeL milczał czując krew spływającą po plecach.
- Żal mi będzie, że tracę tak godnego przeciwnika. Na szczęście mamy na świecie pokój. Istny raj dla mnie. I na pewno znajdę jeszcze godnego przeciwnika, bo wasz rząd pokochał chyba waszą wojskową maksymę si vis pacem, para bellum. A teraz żegnaj Charlie. Do zobaczenia w piekle.
Wystrzelał pozostałe cztery naboje w klatkę piersiową CeeLa.
Terrorist Wins!
GAME OVER
bukiet
Wysłany: Pią 18:48, 11 Lis 2005
Temat postu: bomba
- Jesteś pewien, że dobrze ją uzbroiłeś?
- Oczywiście. Pewnie wybuchnie za jakieś pięć sekund. Wyluzuj.
Pięć sekund później.
- No i?
- Hmm... dziwne, przecież ustawiłem wszystko dobrze. To musiała być wina zapalnika. Był trochę inny od tych, co zawsze.
- Hej, Abdul, gdzie kupowałeś zapalnik.
- U żółtków.
Dwaj terroryści otworzyli szeroko usta w śmieszne "o" i wlepili oczy w Abdula.
- Ty kretynie! Przecież zawsze kupowaliśmy u twojego wujka! Co ci teraz odpaliło?!
- To.
Abdul wyjął z kieszeni nowiutki Desert Eagle. Dwaj terroryści spojrzeli z podziwem na broń.
- Wow, naprawdę ładny. Ile dałeś?
- Sześć stów. Ale wart ceny.
- Zaraz, zaraz! Chcesz mi powiedzieć, że zamiast porządnego zapalnika od beżowych kupiłeś jakiś tani shit od żółtków, który okazał się niewypałem, bo wolałeś wydać kasę na Desert Eagle?!
- Ej, tylko nie beżowi. Nie nazywam cię białasem, białasie. A względem Deserta to masz rację.
Jeden terrorysta przytrzymał drugiego, który chciał rzucić się na Abdula z nożem.
- Zabiję go! Utnę jaja temu idiocie!
- Spokojnie, daj mi wytłumaczyć. Czemu od razu musimy uciekać się do przemocy?
- Masz minutę, frajerze. Potem tniemy.
- Brutal. A Deserta kupiłem, bo... bo... jakby to ująć... Glock jest trochę... hmm... no wiecie, zbyt mało...
- Zbyt mało męski?
- O! Właśnie! Zbyt mało męski. Przecież z tym czymś aż wstyd się pokazywać. Już nawet kanterzy mają USP, a nie jakiegoś Glocka.
- I z powodu twojej chęci dowartościowania własnego ego kupiłeś shitowaty zapalnik u żółtych?
- Tak.
Bang. Tym razem drugi terrorysta nie wytrzymał i strzelił Abdula w kolano z Glocka.
- Może i mało męski, ale zabije cię równie dobrze i przynajmniej mam dwadzieścia naboi by odstrzelić ci ręce i nogi.
Przerażony arab puścił krwawiące kolano i chwycił AK-47. Terrorysta z Glockiem strzelił szybko trzy razy w klatkę piersiową Abdula. Zapomniał jednak, że wszyscy w grupie mieli kamizelki kuloodporne.
- Za Allacha!!!! Ryknął arab naciskając na spust i nie puszczając aż do szczęku pustej komory.
Dwaj terroryści padli na ziemię. Martwi oczywiście.
Abdul zaśmiał się głośno.
Głośny huk wystrzału zagłuszył na chwilę wszystko.
Głowa araba wybuchła.
Anty-terrorysta stojący dwieście metrów od miejsca kłótni zdjął z ramienia AWP.
- Headshot. Mruknął sam do siebie i zaśmiał się cicho. Podszedł do drugiego anty-terrorysty grzebiącego narzędziami w bombie.
- I jak?
- Heh, zdążyłem w ostatniej chwili. Gdyby nie defuse kit to bym nie wyrobił. Miałem może z pięć sekund na wszystko.
- Rozbroiłeś ją w pięć sekund? Respekt.
- Ty też byś to zrobił w pięć sekund. Tym razem kupili jakiś totalny shit. Pewnie od Koreańców, albo Chinoli. Tylko oni robią takie tragiczne zapalniki.
Obaj anty-terroryści zaśmiali się i ruszyli w kierunku reszty grupy.
Koniec
Morał: Najlepszy kebab robią beżowi pod Makro.
bukiet
Wysłany: Pią 18:47, 11 Lis 2005
Temat postu: nieczas żałować amunicji
Protaktyn - jest to tajny ośrodek badawczy, składający się z zespołu laboratoriów, magazynów, licznych "domków mieszkalnych" dla naukowców i paru wieżyczek snajperskich rozmieszczonych w strategicznych punktach całego terenu liczącego 37 hektarów. Zbudowany został w środku meksykańskiej dżungli przez amerykański rząd, w całkowitej tajemnicy przed światem. Od wielu miesięcy w tamtejszych laboratoriach specjaliści, doktorzy i inżynierowie z całego świata pod czujną ochroną żołnierzy-ochotników z Meksyku prowadzili badania nad tajemniczą substancją ksanox, a także produkowali broń masowego rażenia. Niestety ośrodek został odkryty i opanowany przez grupę terrorystyczną K9. Jednakże teraz, gdy ochrona nie żyje, a ośrodek został opanowany przez terrorystów, cały świat jest w opałach. Prezydent zwołał specjalną naradę, na której zebrała się cała śmietanka ważniaków, ministrowie, generałowie, dowódcy wojskowi i inne wapniaki, słowem cały amerykański rząd. Obrady odbyły się w Białym Domu, a na początku głos zabrał główny mąż stanu.
- Dzień dobry wszystkim, dziękuję wszystkim za tak liczne przybycie. Pozwólcie państwo, że przedstawię sytuację. Jak wszyscy wiecie parę miesięcy temu powstał ośrodek protaktyn, w którym na nasze zlecenie specjaliści z całego świata pracowali nad tajemniczą substancją ksanox i przy okazji produkowali nam broń masowej zagłady. Otóż parę godzin temu grupa terrorystyczna K9 zabiła całą ochronę i zajęła ośrodek. Są w posiadaniu 10 ton ksanoxu i mają 43 zakładników. Żądają, aby nikt się nie zbliżał do ośrodka. W przeciwnym razie zaczną zabijać zakładników. Czy ktoś ma jakiś pomysł na odbicie zakładników?
- Wysadzić ich w powietrze! Nie będą nam sukinkoty stawiały warunków!
- Hola, hola! Chwileczkę generale! Proszę się uspokoić, w ten sposób zginą niewinni ludzie.
- Minister obrony ma rację, a poza tym to są najzdolniejsze umysły naszych czasów! Nie możemy ich stracić!
- W takim razie jak nie bombą, to może szturmem? - Generał ubrany był w wojskowy garnitur i duże, okrągłe, ciemne okulary. Z jego łysej, czarnej głowy spływał obfity pot, a medale na jego piersi dowodziły, że jednak ma swoje zasługi dla ojczyzny.
Prezydent wstał i zaczął powoli, lecz dobitnie mówić do generała.
- Panie generale, jak panu udało się zająć tak wysokie stanowisko, jak pan daje takie rady? - Prezydent miał go dosyć. To miała być poważna narada, a jakiś generał, którego w ogóle nie pamiętał, dawał rady godne małego dziecka, które jest uparte i chce zrobić na siłę coś bezmyślnego. Generał był już widocznie zdenerwowany. Teraz on wstał z krzesła, oparł ręce na stole i zaczął krzyczeć na Prezydenta stojącego po drugiej stronie długiego stołu.
- Jak już mówiłem, nienawidzę tego całego robactwa i gówno mnie obchodzą zakładnicy. Chcę ich śmierci! Nie będą się panoszyć na naszym terenie!
- Proszę usiąść i przestać dawać takie bezmyślne rady. Albo się pan dostosuje i będzie pan cicho, albo pan od razu opuści ten pokuj. A wtedy, może pan być tego pewien, może się pan pożegnać z wojskiem. Po tych słowach murzyn usiadł i spuścił wzrok. Nie odezwał się już do końca narady.
- To niedorzeczne. - teraz głos zabrał dowódca czarnych beretów - Napadać szturmem w celu ocalenia zakładników. Kto widział takie taktyki? Trzeba pomyśleć logicznie. Musimy zadziałać tak, żeby terroryści nie zabili zakładników, czy tak?
- Tak - odpowiedzieli wszyscy zgodnie, acz niepewnie.
- Więc należy wykluczyć zgrupowany atak, odradzałbym także nalot spadochroniarski, gdyż byłby bardzo dobrze widoczny, nawet w nocy.
- Mów dalej - powiedział prezydent, który zastanawiał się, do czego dowódca zmierza.
- Musimy więc uformować małą grupę najlepszych komandosów z całego świata, którzy przeprowadzą w nocy cichą akcję z użyciem broni z tłumikiem.
- To jest to! - Prezydent nie opanował się i krzyknął z radości. - Cicha akcja! Teraz pozostaje tylko wybrać najlepszych komandosów.
- Je proponuję Kida, z którym kiedyś brałem udział w jednej akcji. Jest niesamowicie walczy nożem i do tego ma żyłkę wodza - cudownie dowodzi. - Generał był dumny z tego, że jego słowa zostały przyjęte z entuzjazmem.
- Dobra. Kto jeszcze?
- W moich szeregach służy Flash, który jest najlepszym snajperem na świecie. Jestem tego pewny. - zaproponował dowódca czarnych beretów.
- Dobra, snajper przyda się do eliminacji strażników z wieżyczek. Kto jeszcze?
- Ja mam znajomego w Polsce, który służy w policji. - odezwał się dotąd milczący drobnej postury mężczyzna .
- Opowiadał mi raz, że poznał agenta tamtejszych tajnych służb. Zaopatrzył go w 5 granatów, a potem w gazetach czytał jak gościu wysadził cała bandę Badzionga.
- Niech będzie. Co prawda ma to być cicha akcja, ale w razie kłopotów będzie niezastąpiony.
- Ja kiedyś czytałem książkę o samurajach i była tam taka ciekawostka o wielopokoleniowej rodzinie samurajskiej. Otóż w ich rodzinie, mimo iż walka na miecze wyszła z mody parę wieków temu to ciągle posługują się samurajską kataną przekazywaną z ojca na syna. Najmłodszy potomek jest agentem tajnych służb i ponoć posługuje się bronią palną równie dobrze, co białą.
- Ekstra. Ale mamy gromadkę. Polak walczący granatami. Japończyk walczący mieczem. Kid walczący nożem i super snajper. Brakuje nam tylko fanatyka piły pneumatycznej i jakiegoś hackera. - Zauważył Prezydent.
- Gościa posługującego się piłą pneumatyczną niestety żadnego nie znam, ale znam super hackera. Pamiętacie gościa, który w zeszłym roku włamał się do Pentagonu i zablokował wszystkie dane? - Zapytał wyraźnie.
rozbawiony siwiec z niewiadomą pozycją - Otóż zwerbował go Rosyjski wydział śledczy. Myślę, że mógłby się do czegoś przydał.
- Ekstra. Czy na pewno nikt nie zna nikogo z piłą pneumatyczną?
Agenci zostali natychmiast odnalezieni przez satelitę FBI i poproszeni o stawienie się w Białym Domu. Wszyscy różnią się między sobą nie tylko wyglądem, ale także i umiejętnościami i rodzajem ataku.. Kid jest 20-sto paro letnim mężczyzną, mierzy około dwóch metrów i jest zdecydowanie nie gruby. Pochodzi ze Stanów, jego talent został odkryty bardzo szybko i jego dowódca przy pierwszej okazji poddał go próbie. Kid został dowódcą grupy mającej schwytać grupkę przestępców okupujących się w warzywniaku. Ponieważ warzywniak był pilnie strzeżony napadli wcześniej na magazyn broni i amunicji, dzięki czemu mieli wiele możliwości obrony, od pistoletów poprzez granaty do ciężkich karabinów, tj. CKM. Podczas gdy policja otaczająca budynek odciągnęła uwagę terrorystów, 3- osobowa grupa dostała się do budynku poprzez dach, na który dostali się skacząc z gzymsu budynku sąsiedniego... Po dostaniu się do budynku Kid szybko analizował sytuację i wydawał idealne rozkazy. Po rozeznaniu się w sytuacji zostawił jednego komandosa do osłony i sam z drugim zaczął się podkradać między rzędami artykułów do terrorystów. Pierwszy gościu zabity został jego nożem, poprzez poderżnięcie gardła, a drugi pilnujący zakładników zginął z noża jego kolegi. Teraz odprowadzili zakładników do komandosa osłaniającego ich, a dalej przez dach poprowadzili ich obydwaj komandosi zostawiając Kid'a na dowódcę i dwóch innych śmieci. Ponieważ zakładnicy byli bezpieczni, Kid postanowił zaryzykować. Wyszedł zza półek z karabinem kalibru .132 i mierząc do dowódcy wyrzekł często używane w takich sytuacji słowa: "rzućcie broń, to koniec". Jednakże jeden z owych "śmieci" postanowił sprawdzić skuteczność CKM'a i strzelił. Kid został postrzelony w ramię, więc karabin wypadł mu z ręki, a on sam szybko uskoczył z powrotem do swojej kryjówki za półkami. Wyciągnął granat i po chwili wszędzie było pełno od krwi. Ponieważ zakładnicy zostali uratowani, a terroryści powstrzymani akcja się powiodła. Od tego czasu Kid wyspecjalizował się w walce nożem, a jego ramię po tygodniu leżenia w temblaku wróciło do akcji.
Flash jest 30 letnim Brazylijczykiem. Należy do czarnych beretów i uwielbia eliminować wroga ze snajperki, w czym jest najlepszy. Jego zamiłowanie do lunety ujawniło się na studiach, gdzie podglądał kształtne koleżanki. Zwerbowany został przez przypadek, gdyż raz, gdy przechodził koło poligonu, zobaczył jak pewien snajper strzela z odległości 300 metrów do celu, a jego koledzy biją mu za to brawa. Flash stwierdził, że to nic wielkiego i na pewno umiałby tak samo. Snajper musiał zauważyć zażenowanie na twarzy Flasha, gdyż podszedł do niego i wyzwał go na pojedynek. Wtedy Flash po raz pierwszy spotkał się z cudownym uczuciem, które towarzyszy ci, gdy mierzysz do celu, i wiesz że trafisz. To, czego snajper dokonał z odległości 500 metrów, Flash zrobił z odległości 720.
Bochemott pochodzi ze starodawnej japońskiej rodziny samurajów. W jego pokoleniu od lat używa się rodzinej katany - miecza przekazywanego z ojca na syna. Mimo iż broń biała wyszła z mody, to Bochemott ciągle używa swojego miecza. Podczas jednej akcji by ocalić przyjaciół poleciał na 7 terrorystów z samurajskim mieczem i desert eaglem z 4 nabojami. Do dziś nikt nie wie jak mu się udało przeżyć, jednakże od tego czasu Bochemott zyskał przydomek kamikaze. Dla wielu ludzi ten człowiek powinien być już martwy, jednakże on zawsze uchodzi cało.
Mientowy Siurek jest z pochodzenia Polakiem, jednakże jego dane i jego przeszłość są owiane mgłą tajemnicy. Nie wiadomo jak dostał się do tajnych służb rządowych, jednakże krążą o nim w dziwne historie. Podobno od najmłodszych lat wykazywał tendencję do wysadzania różnych rzeczy (wysadził swoją nauczycielkę w powietrze, gdy postawiła mu pałę za rysunek. Na szczęście przeżyła) i uwielbia miotać we wroga granatami, oraz podkładać ładunki wybuchowe w ich bazach. Sam opracowuje co jakiś czas własne "bombki", z zapalnikiem czasowym, reagującym na zmianę temperatury, a niedawno zamienił swoje domowe pułapki na myszy na sprytne "sery śmierci". Mysz podchodzi nieświadoma do serka, chwyta go swoimi krótkimi łapkami, po czym gdy zacznie go jeść substancje żołądkowe po zmieszaniu się z jego chemiczną mieszanką wybuchową wstrzykniętą w ser sprawiają, iż mysz nadyma się do wielkości piłki lekarskiej, po czym rozsadza ją na milimetrowe kawałeczki, których nawet nie trzeba sprzątać. Uwielbia malować, ale jego pasją są głośne akcje i wybuchy, dlatego też został wirtuozem szotganerii, a na każdą akcję zabiera po kilka, lub kilkanaście granatów.
I oczywiście PeTeR, którego zręczne paluszki wykończyły już niejedną klawiaturę, a jego elektroniczny mózg spalił niejeden procesor. Za pomocą zwykłego miksera, obwodu scalonego i paru drucików potrafi włamać się do komputera sąsiadów i pogrzebać w ukrytych folderach ich zbereźnego synka. Został zwerbowany przez rosyjski rząd po włamaniu się do pentagonu i zablokowaniu dostępu do jego tajnych danych. Od tego czasu uprzykrza życie przestępcom i terrorystom.
Po paru godzinach na lotnisku w Waszyngtonie wylądowały trzy samoloty odrzutowe z agentem Bochemottem z Japonii, Flashem z Ameryki Południowej i PeTeR'em z Rosji na pokładzie. Kid miał przyjechać swoim samochodem, a Mientowy Siurek miał także zjawić się jakimś nowoczesnym środkiem komunikacji, np. żółtą łodzią podwodną lub także jakimś samolotem. Bochemotta, Flasha i PeTeRa z lotniska odebrała czarna limuzyna, która eskortowana przez policyjne motocykle i radiowozy miała zawieść ich do Białego Domu. Kierowca jednakże postanowił zrobić rundkę po Waszyngtonie, dzięki czemu agenci zobaczyli gmach Kongresu - Kapitol, mauzoleum Lincolna, neogotycką katedrę św. Piotra i Pawła, Międzynarodowe Muzeum Sztuki Nowoczesnej i wiele innych ciekawych budowli i zabytków. Gdy przejeżdżali przez miasta ich oczom ukazała się różnorodna mieszanka ras i kultur. Na ulicach Waszyngtonu roiło się od murzynów, Latynosów, białych, mulatów, ludzi w różnym wieku i różnych wyznań. PeTeR zauważył, że na nikim nie zrobiła większego wrażenia ich połyskująca w świetle limuzyna i policjanci w swych mundurach, których zazwyczaj się widywało na pączkach. Widocznie takie wizyty nie należały d rzadkości. Gdy zajechali pod Biały Dom na parkingu zobaczyli land rowera Kid'a.
- Witam, jestem Pierre. Prezydent państwa oczekuje.
Drobniutki mężczyzna w kamizelce i pod krawatem poprowadził ich szerokimi korytarzami, na których roiło się od popiersi byłych prezydentów Stanów Zjednoczonych, m.in. pierwszego prezydenta Georga Washingotna czy nieszczęśliwych Kennedych.
Kiedy skręcili po raz kolejny i wspięli się po schodach na pierwsze piętro Pierre otworzył wielkie dębowe drzwi za którymi znajdował się pokój Prezydenta.
Był to owalny pokój z dużym mahoniowym biurkiem i wygodnym skórzanym fotelem za nim. Na ścianach wisiały portrety byłych prezydentów USA, a ściana za biurkiem była całkowicie oszklona. Oczywiście kuloodporna. Ogólnie cały pokój był dźwiękoszczelny i pod całkowitą ochroną. Za podwójnymi drzwiami, które właśnie minęli stało dwóch pięknych dryblasów ubranych na czarno. Spostrzegawczy PeTeR zobaczył tajne przejście koło amerykańskiej flagi, a mały dywan na środku pokoju też pozostawiał wiele do myślenia. Wokół pełno kamer i czujników mających zapewnić bezpieczeństwo Prezydentowi, a ten dywan miał być tylko ładną pamiątką z wakacji w Persji? Zapewne był nafaszerowany jakimiś elektronicznymi włóknami niewiadomego użytku. Może mają rozpoznawać wzór na podeszwie, albo przecinają pokój niewidzialnym promieniowaniem alfa?
- Witam wszystkich i dziękuję za przybycie.
Prezydent wstał i podszedł, by uściskać im dłonie. To samo zrobił Kid, który musiał przybyć już wcześniej. Po oficjalnej wersji Prezydent przeszedł do rzeczy.
- Zostaliście wezwani, ponieważ pewna fanatyczna grupa terrorystyczna zapanowała nad tajnym ośrodkiem protaktyn.
- Nad czym? Nigdy o czymś takim nie słyszałem - stwierdził Bochemott.
- Bo to ściśle tajne! Naukowcy z całego świata prowadzili tam badania nad tajną substancją ksanox, oraz produkowali broń masowego rażenia. Jesteście potrzebni do odbicia zakładników. Teraz pora zająć się planowaniem akcji. Mam tu plan ośrodka...- w tym momencie do pokoju wleciał w pędzie Mientowy Siurek z Polski.
- Przeprasza, za spóźnienie, ale żeby nie tracić czasu na lądowanie i dojazd z lotniska postanowiłem zaoszczędzić trochę czasu i wyskoczyłem z samolotu ze spadochronem, oczywiście po niechętnej zgodzie tutejszej ochrony. Niestety miałem problem, bo spadochron nie chciał się otworzyć i jestem trochę poturbowany. To co, zaczynamy?
Te słowa wszystkich zamurowały. Agenci siedzą sobie na ważnej naradzie u Prezydenta, rozważane są losy całego znanego nam świata, a tu wkracza jakiś spec z Polski i zwala spóźnienie na spadochron.
- No dobrze. No więc to są agenci Kid, Bochemott, Flash i PeTeR - podczas wymieniania kolejne osoby wstawały i witały się z Polakiem. - Razem z nimi przeprowadzisz akcje na tajny ośrodek protaktyn opanowany przez terrorystów, czy wszystko jasne?
- Wiadomo!
- Teraz zabierzmy się w końcu za planowanie akcji. Teren z trzech stron otoczony jest dżunglą, natomiast od frontu prowadzi piaszczysta droga dla samochodów terenowych. Tę drogę od razu możemy odrzucić. Cały teren ogrodzony jest siatką pod napięciem, a dżungla naokoło jest zaminowana. W narożnikach znajdują się cztery wieżyczki ze strażą, a także tu, tu i tu. W tym miejscu znajduje się główne laboratorium, a tu dwa mniejsze. Do głównego laboratorium przystaje także pokój ochrony z monitoringiem, z którym jest on połączony wentylacją. W tym miejscu znajdują się magazyny, w których przechowywana jest broń i ksanox, a tu znajdują się namioty żołnierzy. Natomiast w północnej części znajdują się "domki mieszkalne" naukowców. Wszędzie jest pełno kamer i czujników reagujących na ruch i temperaturę. Dodatkowo jest tam z tuzin psów obronnych, ale podejrzewam, że terroryści się z nimi rozprawili. Czy ktoś ma jakiś pomysł na punkt startowy akcji?
- Jest jakaś droga podziemna, np. w formie kanałów? - Zaproponował Bochemott.
- Teoretycznie jest, ale nie mamy jej planów i nie wiedzielibyście, co robić po wyjściu.
- Tworząc plan nie możemy zapominać o kamerach i czujnikach. Nawet, jeśli jest jakaś droga podziemna, to na pewno ma pełno elektronicznych gówien, takich jak te czujniki.- Stwierdził fachowo PeTeR.
- W takim razie trzeba obstawić monitoring. - Podchwycił Kid - Powinniśmy zacząć jak najbliżej security room'a, i obstawić w nim PeTeR'a. Potem będzie nas informował przez słuchawki o pozycjach wroga, w końcu będzie wszystko widział w kamerach.
- Proszę nie zapominać o wieżyczkach, agencie Kid. Stamtąd widać cały teren, nawet mysz się nie prześlizgnie.
- Chyba, że jakiś snajper, taki jak ja Panie Prezydencie, oczyści teren.
- Ale do tego potrzeba czasu i dobrej pozycji.
- Zakładając, że w każdej wieżyczce jest maksymalnie dwóch snajperów, to daje nam 12 osób. Tylu to ja załatwię choćby z jakiegoś z tych drzew - to mówiąc wskazał palcem na obrzeża dżungli przy wschodniej stronie ośrodka - w ciągu pół minuty. Nawet nie krzykną, a już będą martwi.
- Jeżeli mamy zaczynać stąd to proponuję dziurę w płocie zrobić koło tego laboratorium, dzięki temu podczas przechodzenia przez dziurę żaden patrol nas nie zauważy. A poza tym stąd mamy kawałek do security room'a. Następnie wystarczy pójść po naukowców i poprowadzić ich naokoło tego mniejszego laboratorium do dziury w płocie.- Po tych słowach wszyscy już wiedzieli, że Kid będzie idealnym dowódcą podczas tej misji. - Dobra, a ja pójdę od strony zachodniej, wrzucę im parę granatów i wparuję tam z szotganem, dzięki czemu zyskacie trochę czasu, co? - Mientowy Siurek wyraźnie się pogrążał.
- Eee...To ma być cicha akcja, wiesz? - Przypomniał Bochemott.
- Tak, więc wy po cichu zajdziecie ich od tyłu. No widzisz? Nie pomyślałeś.
- Mimo wszystko jest to zły pomysł zrobimy tak, jak mówił Kid.
Tak więc po zaakceptowaniu planu Kid'a czyli ataku od wschodu, komandosi zostali przewiezieni do magazynów siedziby FBI w Waszyngtonie, gdzie wybrali potrzebny im sprzęt. Wszyscy wybrali jednakowe kombinezony, zielono-brązowe do ukrycia się w dżungli. Ponadto w kamizelkach z kewlaru było pełno przydatnych kieszeni na granaty, latarki, magazynki i inne drobne rzeczy niezastąpione w akcjach tego typu. Ponadto każdy otrzymał pistolet USP z tłumikiem i karabin M4A1 także z tłumikiem. Dodatkowo PeTeR zalecił wzięcie noktowizorów i wykrywaczy min. Mienta wybrał sobie 3 granaty i dwa oślepiające, Bochemott wziął swoją samurajską Katanę, Flash wybrał sobie zamiast karabinu szybkostrzelną, cichą snajperkę kalibru .388. Kid zabrał swój ulubiony nóż, a także 2 granaty dymne i jeden wybuchowy.
Tak uzbrojeni, po 6 godzinach od przybycia do stolicy USA, byli gotowi do akcji. Po odprawie prezydenta wsiedli do jeepa, który miał ich wysadzić w bezpiecznej odległości od protaktynu.
Ruszyli. Przedzierali się przez dżunglę zaledwie godzinę, gdy za drzewami ukazała im się siatka pod napięciem. Teraz do akcji wkroczył Flash, który zaczął eliminować wroga stojącego na wieżyczkach. Po chwili zostało tylko 4 ludzi patrolujących teren. Kid przeciął siatkę izolowanymi nożycami do cięcia drutu. Flash został na pozycji, by w razie zmiany warty załatwić kolejnych terrorystów, a pozostali zaczęli się czołgać - omijając miny - w stronę magazynu. Teraz można było szybko i cicho podbiec do patrolu od tyłu i zadźgać nożami. Teren czysty. Z kombinezonów strażników wzięli karty identyfikacyjne do czytników i skierowali się do security room. Czytnikiem otworzyli drzwi, zastrzelili za pomocą usp z tłumikiem zaskoczonych strażników i wrzucili ciała patrolu do środka. PeTeR usiadł za konsoletą i wyłączył wszystkie czujniki temperatury i ruchu, zostawił tylko kamery, żeby przez mikrofon zawiadamiać resztę o pozycjach wroga. Pozostali założyli noktowizory i gdy Bochemott wyjął kratkę od tunelu wentylacyjnego ruszyli wąskimi tunelami w rytm piosenki ,,Zielono mi...". Dzięki radom PeTeRa i mapie otrzymanej podczas przygotowań w Białym Domu mogli bezproblemowo znaleźć drogę w ciemnych tunelach. Po paru chwilach ujrzeli czujniki ruchu, a trochę dalej temperatury.
- Teraz w lewo - usłyszeli znajomy głos w słuchawkach.
W końcu dotarli tam, gdzie chcieli się znaleźć - nad głównym laboratorium. Rozwalili kratkę, wrzucili granat dymny i oślepiający i wpadli do środka. Rozejrzeli się, lecz ku swojemu zdziwieniu nikogo nie zobaczyli.
- Co jest? - Kid zapytał PeTeR'a.
- Chłopie jest środek nocy, wszyscy śpią! - odrzekł PeTeR - a ty myślałeś, że co? Że będą pracowali w nadgodzinach? Zapomnij!
Ekstra - pomyślał Kid- my tu narażamy życie próbując ich uratować, a oni sobie smacznie śpią.
- PeTeR
- Yeah?
- Sprawdź gdzie są patrole i szef terrorystów.
- Już się robi. Dwóch w korytarzu po lewej stronie biegnie do was, i dwóch po prawej. Na tym poziomie jest ogólnie 23 terrorystów. Na 2 piętrach wyżej, gdzie są ,,pokoje mieszkalne" znajduje się po 2 strażników przy każdym pokoju - to daje 86 terrorystów. Szef znajduje się na 3 piętrze. Tam jest 16 terrorystów plus 8 u niego w pokoju. Reszta terrorystów śpi w pozostałych wolnych pokojach.
Kiedy PeTeR składał ten raport Kidowi, Mienta i Bochemott załatwili wiarę w korytarzach. Kid postanowił, że najpierw wezmą szefa terrorystów, a potem zakładników. Wrócili do wentylacji i ruszyli tunelami na 2 piętro. Przez kratkę wyrzucili na korytarz gaz usypiający i nożem wykończyli tych terrorystów. Bochemott wywarzył drzwi i wlecieli tam w trójkę siejąc śmierć ze swoich M4A1 z tłumikami. Bochemott szybko dopadł szefa, zanim ten zdąży wszcząć alarm, lub sięgnąć po broń, gdyż był im potrzebny żywy. Ogłuszyli go i związali, po czym wciągnęli go do wentylacji i zaciągnęli go z powrotem do PeTeR'a. Teraz trzeba było jakoś odbić zakładników. To nie było łatwe, gdyż załatwić 44 terrorystów nie wszczynając hałasu to zadanie dla prawdziwych agentów. Na szczęście oni takimi byli. Teraz PeTeR przyłączył się do zabawy i ruszył z nimi na 2 piętro. Rozdzielili się u podnóża schodów, gdyż stwierdzili, że jak się rozpocznie jatka to ci z góry zbiegną na dół i spece z 3 piętra będą miały drogę wolną.
- Ja pójdę - powiedział ochoczo Bochemott i ruszył do wentyla.
- Rozpoczynamy akcję na moją komendę - rozkazał Kid, po czym rzucił do góry granat oślepiający - GO!GO!GO! Teraz przestały się liczyć cichy atak, a terroryści ogłupieli. Gdy minął pierwszy wstrząs i padły pierwszy trupy zaczęli strzelać. Ich kałasze zostały stłumione przez MP5 antyterrorystów. Według ich domysłów terroryści z góry zbiegli i także zaczęli strzelać. Bochemott wykorzystał tę sytuację, zabił 3 wartowników pozostałych do góry, i wpadał po kolei do każdego z pokoi z takimi wiadomościami, jak:,,Spokojnie, przyszedłem was uwolnić", albo,,Dalej, zapierdalać do tej cholernej kratki!". Gdy wszyscy już byli w tunelu Bochemott dał im mapę z trasą do security room, i mapę z rozłożeniem min, i pobiegł schodami w dół zabić paru terrorystów. I przybiegł w samą porę, gdyż Mienta oberwał mocno w kolano, a Kid w ramię.
Jedynie PeTeR był na razie w pełni sił i Bochemott. Terroryści z początku nie zauważyli, że ktoś ich zaszedł od tyłu, i japończyk zdołał wybić znaczną ich część. Mienta rzucił swój ostatni granat wysadzając 4 terrorystów i agenci postanowili ruszyć szturmem na front. Ta garstka niedobitków zginęła w mgnieniu oka, i agenci wzięli wszystkich specjalistów, którzy po ucichnięciu strzałów zaczęli wyglądać z pokoi i poprowadzili ich korytarzami do wyjścia. PeTeR pobiegł pierwszy prowadząc ich ku dziurze w siatce. Doktorzy powoli przeciskali się ku Flashowi, gdy zbudzeni hałasem terroryści zaczęli nadbiegać ze wszystkich stron. Flash zaczął zabijać ich po dwóch, a Kid i Mientowy Siurek ostrzeliwali ich, sprytnie omijając miny. Teraz terroryści dobiegli do min, ale w szale bojowym o tym zapomnieli i pierwsi z nich już lecieli wysoko w górze, a ich flaki padały na całe pole bitwy. PeTeR przestał strzelać i razem z Flashem zaczęli prowadzić grupę doktorów przez dżunglę w stronę polany, na której czekały ciężarówki mające wszystkich przewieźć na lotnisko, gdzie czekał specjalny samolot, którym mieli wrócić do USA. Kid i MS także przestali strzelać i także przedarli się przez siatkę, po czym ruszyli w stronę samochodów. Gdy przybiegli część już odjechała, a reszta była pełna i również odjeżdżała. Został tylko jeden jeep dla nich.
- Wskakujcie! - krzyknął kierowca.
- Zaraz, nie ma Bocheny! - zauważył Flash.
- Wracam po niego! - krzyknął MS i ruszył w stronę dżungli. Ale Kid był szybszy, gdyż skoczył zaraz za nim i przygniótł go do ziemi.
- Czekaj, spróbuję się z nim skontaktować przez krótkofalówkę! Jak nic nie odpowie, jedziemy bez niego!
- Nie możemy go tak zostawić - upierał się Mienta.
- Słuchaj teraz tam jest masa rozbudzonych terrorystów, którzy nie dadzą się zajść tak jak tamci, a poza tym my jesteśmy ranni i zmęczeni. Jak nie odpowie to jedziemy bez niego!
Mientowy Siurek przestał się kłócić i słuchał jak Kid próbuje się skontaktować z Bochemottem.
- Agencie Bochemott, czy mnie słyszysz? Odezwij się! Houston, czy mnie słyszycie?
Jednakże Kid nie doczekał się żadnej odpowiedzi i razem z Mientą wsiedli do jeepa i pojechali na lotnisko. Po drodze nic już nikt nie mówił.
- Gratuluję!
- Dziękuję, panie prezydencie.
Kid zaczął rozglądać się po pokoju. Od jego poprzedniego pobytu tu parę godzin temu nic się nie zmieniło. Na ścianach odpoczywali w ramach ci sami prezydenci co wcześniej, flaga wisiała w tym samym miejscu, nawet szyba była cała i nikt nie wyniósł biurka czy fotelu. Słowem wszystko po staremu, oprócz tego nastroju panującego poprzednio. Kiedy planowali akcję wszyscy byli napięci i niecierpliwi, ciągle znajdowane błędy i wprowadzane poprawki tylko pogarszały sytuację i powiększały niepokój, czy aby na pewno wszystko się uda i czy wszyscy wrócą cało. Wspomnienia Kida przerwało pytanie Prezydenta.
- Czy ktoś ucierpiał?
- Bochemott nie wrócił z nami, podejrzewamy, że zginął.
- Przykro mi. A czy ktoś jest ranny?
Faktycznie. Kid dopiero teraz sobie uświadomił, że ramię mu mocno krwawi, i opatrunek zrobiony w dżungli powinien zostać zastąpiony przez szpitalny. Poza tym Mienta podczas biegu przez dżunglę mimo długich nóg przybiegł na końcu. Musiał mocno oberwać.
- Żadnych poważnych ran.
W tym momencie drzwi się otworzyły.
- Panie prezydencie jeden z doktorów chce z panem rozmawiać - rzekł jeden z tych pięknych dryblasów w czarnym garniturku i ciemnych okularach - mówi, że to pilne.
- Wpuść go!
Do gabinetu wszedł stary człowiek z siwymi włosami i białą brodą. Z jego twarzy można było wyczytać, że w ciąg tych godzin, gdy był zakładnikiem K9 wiele przeszedł.
- P-P-P-Panie Prezydencie - rzekł na wstępie i zaczął się nisko kłaniać.
- Bez tych ceregieli proszę! Do rzeczy.
- No więc, my tam byliśmy torturowani, kazali nam robić rzeczy, których nie chcieliśmy robić...
- Do rzeczy!
- ... to były okropne chwile, bili nas, kopali...
Kid miał dosyć. Chwycił go za szmaty i przyparł do ściany.
- Gadaj!
- D-d-d-dobrze. Myśmy zdążyli tam... no, bo oni mieli broń i w ogóle - w tym momencie spojrzenia jego i Kida się spotkały, a ponieważ Kid wyglądał jakby chciał go zabić, więc bardzo się zmieszał i zaczął szybko mówić dalej - chodzi o to, że oni są w posiadaniu bomby zdolnej wysadzić cały Waszyngton i skazić całe wschodnie wybrzeże.
Wyraz twarzy Kida zmienił się momentalnie. Nie chciał już zabić doktora wzrokiem, jego oczy wyrażały niedowierzanie. Prezydent zareagował podobnie. Źrenice mu się rozszerzyły, opadł na fotel łapiąc się za serce i otworzył usta chcąc coś powiedzieć, jednakże nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
- Zostaw nas teraz samych - powiedział powoli i spokojnie.
- Panie prezydencie, my naprawdę...
- WYJDŹ!
Doktor pośpiesznie wyminął Kida i zamknął drzwi z drugiej strony.
- Panie prezydencie myślę, że powinniśmy...
- Daj mi chwilę pomyśleć - przerwał mu prezydent i mimo iż powiedział to wolno i cicho jego słowa emanowały władzą i determinacją, a w jego głosie czuło się spokój i opanowanie. Sekundy wlokły się niemiłosiernie, a prezydent ciągle siedział wpatrzony w dal., a obfity pot na jego czole wskazywał na to, że pod tą czupryną bujnych czarnych włosów i fałdami skóry znajduje się umysł zdolny mądrze rządzić krajem.
- Trzeba będzie ujawnić tę sprawę. Pora zwołać konferencję prasową i ostrzec cały świat. Pierwszy stopień zagrożenia, i służby porządkowe na ulicach. A przede wszystkim trzeba wysłać meksykańskie wojsko do protaktynu, może zdążą ich złapać.
W dwie godziny później meksykańskie oddziały antyterrorystyczne jechały tymi samymi ciężarówkami, co poprzednio Kid, Mientowy Siurek, Bochemott, Flash i PeTeR.
- Mało prawdopodobne, żebyśmy kogokolwiek zastali. Terroryści mieli całą noc na załadunek i odjazd - stwierdził porucznik siedzący obok kierowcy pierwszego wozu.
- Zaraz zobaczymy, już dojeżdżamy.
Było to małe, wilgotne pomieszczenie z pleśnią na ścianach i jakimś śmieciem przykutym do metalowego krzesła. Obecnie był to El Meranzo, szef K9, a z jego posiniaczonej twarzy spływały strużki krwi. Milczał od początku przesłuchania, a teraz miał chwilę wytchnienia, gdyż prowadzący śledztwo wyszli do pokoju obok i przyglądali mu się przez szybę prowadząc zażartą dyskusję, na temat dalszego trybu przesłuchiwania. W tym momencie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Mientowy Siurek z Flashem.
- Nic nie powiedział?- zapytał zaciekawiony Flash.
- Twarda sztuka - odpowiedział pierwszy z prowadzących śledztwo, a błyskotliwy MS po zauważeniu na jego piersi plakietki z napisem George Raily, stwierdził, że tak musi się nazywać. W tym wypadku drugi zwie się Robert Rocan.
- Nic nie powie, choćby miał zostać na tym krześle do śmierci. - wtrącił Robert - Pewnie ciągle ma nadzieję, że go kumple uratują, frajer.
- Nic nie powie? Zaraz zobaczymy! - powiedział MS z dziwnym uśmiechem na twarzy - Flash! Idziemy!
- Ale będzie jazda. - powiedział Flash i przeszedł przez drzwi za Mientą. Meranzo podniósł głowę i spojrzał na nich z pogardą, po czym splunął im pod nogi.
- Więc nie będziesz mówić? - zapytał grzecznie.
- Prędzej sczeznę.
- Twoja wola - MS machnął ręką na porucznika stojącego za szybą, żeby wszedł - proszę go rozkuć.
- Ale...
- Rozkuj go.
George rozkuł więźnia i spojrzał pytająco na Mientę.
- A teraz wyjdź i nam nie przerywaj.
Gdy tylko drzwi się zamknęły MS zablokował je krzesłem, a Flash rzucił Meranzo na czworaka i przytrzymał go tak, żeby nie mógł wstać, a nogi przytrzymał mu w rozkroku.
- Co chcecie zrobić? - krzyknął starając się by jego głos nie drżał, ani nie wyrażał przerażenia.
- Mówisz, że wolisz sczeznąć, niż gadać? Zaraz zobaczymy.
Po tych słowach MS odpiął marynarkę, i zza paska wyciągnął granat.
- Widzisz? - zapytał słodkim głosem i zaczął mówić powoli tak, jakby tłumaczył coś małemu dziecku - To jest granat. Teraz włożę ci go w dupę i wyciągnę zawleczkę.
- Nie odważysz się. To jest sprzeczne z prawem...
Ale Mienta już go nie słuchał. Właśnie odpinał jego skórzane dżinsy. Teraz Meranzo przestał pyskować i zaczął się szarpać. Mienta właśnie dobrał się do jego gaci, gdy drzwi zaczęły się wyginać. Ktoś chciał je wyważyć i dostać się do środka.
- No rozluźnij się. Nie bój się! Chwila moment i koniec.
- Myślałeś kiedyś o śmierci? - teraz zaczął go straszyć Flash - Pewnie myślałeś, że osiądziesz na jakieś tropikalnej wyspie i będziesz żył jak król? To się myliłeś. Twoje flaki będą stąd zeskrobywać co najmniej przez tydzień. Uuu - teraz najmniej przyjemna część.
W tym momencie MS zaczął wciskać granat do odbytu. Meranzo zawył z bólu. Mienta wepchnął go tak, by wystawała tylko zawleczka.
- To co? Odpalamy? - zapytał Flasha.
- Odpalamy!
W tym momencie krzesło odleciało, a drzwi się roztrzaskały w drobny mak. Do pokoju wkroczył George, a za nim Robert. Mientowy Siurek i Flash zobaczyli za nimi 4 policjantów z taranem. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że bardzo bawi ich ta scena.
- Co wy wyprawiacie?
- Przesłuchujemy świadka - odrzekł niewinnie Flash.
- Zabierzcie ich, oni są świrnięci. Włożyli mi granat w dupę i grozili, że wyciągną zawleczkę!
- A właśnie! Wiedziałem, że o czymś zapomniałem - powiedział Mienta udając, że naprawdę o czymś zapomniał i jakby nigdy nic wyciągnął zawleczkę.
- Radzę teraz wszystkim opuścić pokój, chyba, że chcecie, żeby rząd zatrudnił większą ekipę sprzątaczy. - Flash puścił Meranzę i ruszył w stronę drzwi.
- Pan chyba oszalał. Powiadomię o tym prezydenta! - George był widocznie poirytowany.
- Wychodzimy, proszę się nie pchać.
- Zostało 5 sekund, tam są drzwi.
- Taaaak. Pięć sekund i BUUUM!
Meranzo teraz już pękał i nie próbował tego ukryć. Zaczął się miotać po pokoju próbując wyjąc granat, ale wszystko to było na nic. Kiedy zobaczył, że wszyscy zaczęli pośpiesznie opuszczać pokuj, rzucił się Miencie do nóg i ścisnął je kurczowo.
- Wszystko powiem, tylko wyciągnijcie mii granat.
- Czy ktoś coś mówił? - Mientowy Siurek był wyraźnie rozbawiony.
- Bomba zostanie podłożona w Watykanie. Celem jest papież Marcus II.
- A jak zostanie przewieziona? - spytał Flash.
- Za tydzień w porcie San Diego na nadbrzeżu 13 będzie czekał statek San Juan.
- Wolniej, wolniej! - krzyknął Flash wyjmując notes - Za tydzień, statek San Juan w porcie San Diego, nadbrzeże?
- 13! A teraz weźcie granat.
- Nadbrzeże 13... No proszę! - w tym momencie poklepał Meranzę otwartą dłonią po twarzy - i o co było tyle strachu?
- A z tym straszakiem musisz sobie sam poradzić! - krzyknął Mienta i wybuchnął śmiechem.
Teraz roześmiali się nawet Robert i George i czwórka policjantów schowanych za szybą.
- Czy psy coś znalazły?
- Pełno trupów, i ślady około pół setki ludzi prowadzące w środek dżungli.
Nagle ich rozmowę przerwało szczekanie psów.
- Panie poruczniku, ktoś tu jest!
- Już idę.
Porucznik Max Worren odszedł od szeregowego zdającego mu raport i poszedł w kierunku głównego budynku.
- O co chodzi?
- Psy znalazły kogoś w środku. Jest ranny, i nie wygląda na terrorystę.
- Prowadź!
Młody blondyn, który zawołał porucznika wszedł do budynku, i skierował się w stronę schodów. Gdy weszli do góry poprowadził Maxa poprzez trupy terrorystów do innego korytarza, znajdującego się w północnej części budynku, gdy wyszli zza zakrętu ich oczom ukazał się widok bolesny. W strumieniach krwi leżał mężczyzna w wieku 30 lat, miał przedziurawioną wątrobę i śledzionę, a obok niego leżał bezgłowy terrorysta.
- Kim jesteś?
- Nazywam się Bochemott, i jestem członkiem 1 grupy.
Maxa zamurowało. W bazie dowiedział się, że Bochemotta uznano za zmarłego, a on tutaj leżał przez całą noc z rozpłatanym brzuchem.
- Zabrać go, tylko ostrożnie! Opatrzyć go, dać mu wody i jedzenia.- powiedział do blondyna, i 2 innych szeregowych, którzy przyszli wcześniej i pilnowali agenta.
- Witamy w domu - rzekł blondyn do Bochemotta, gdy razem z 2 szeregowymi podniósł go i zarzucił sobie na ramie tak, by Bochemott opierał się na nim i drugim szeregowym.
Po paru minutach Bochemott leżał na kocu i mężnie wytrzymywał ból , jaki towarzyszył zabiegom wykonywanym przez lekarza polowego.
- Ma pan szczęście, że w ogóle przeżył pan do rana. Inni na pana miejscu wykorkowaliby po paru minutach. W tym momencie krzyk agenta stłumił hałas wywoływany przez wirnik helikoptera, który kierował się w stronę lądowiska. Z helikoptera wysiadł murzyn w skórzanej kurtce. Zbliżył się do Maxa i zaczęli głośno dyskutować.
- Nic nie zobaczyłem z góry. Wszędzie dżungla, a drogi są puste.
- Wiem, terroryści uciekali właśnie przez dżunglę.
- Pechowo. Czyli mam wracać do bazy?
- Czekaj, jak już jesteś to zabierz Bochemotta do szpitala.
- On żyje?
- Żyje, ale jest ciężko ranny. Teraz zajmuje się nim nasz doktor, ale on wymaga operacji.
Max zbliżył się do doktora i powiedział, żeby już skończył, to go zawiozą do szpitala. Bochemott wstał i oparł się na ramieniu murzyna, który powoli zaprowadził go w stronę helikoptera. Pilot usiadł za sterami, gdy Max dał sygnał swoim ludziom do odjazdu.
- Więc ty jesteś Bochemott? Ja jestem Lee. Możemy lecieć?
- Miło mi czekoladko, a gdzie miecz?
- Miecz?
- Moja samurajska katana. Musi być tam, gdzie mnie znaleźli.
- Pójdę sprawdzić.
Pilot odszedł w stronę zbierających się do odjazdu ludzi, spytał o coś, i odszedł w kierunku wskazanym przez wojskowego. Bochemott patrzył jak znika w wejściu do budynku i po paru minutach wraca z jego mieczem w rękach.
- Teraz możemy lecieć? - zapytał wręczając mu katanę w ręce.
- Możemy, czekoladko.
- Słuchaj, ja nie mam nic przeciwko skośnookim i wolałbym, żebyś i ty nie miał nic przeciwko kolorowym.
- Dobrze, czekoladko.
Murzyn roześmiał się razem z Bochemottem, włączył silnik i skierował helikopter na północny-zachód, w stronę Mexico City.
Kid właśnie się obudził i z hamaka kroki swe skierował do drewnianego szałasu. Przed drzwiami jeszcze raz rzucił okiem na port po przeciwległej stronie zatoki. Gdy wszedł do środka PeTeR bawił się jakąś elektroniczną zabawką własnej roboty. Flash polerował broń, a Mienta sięgał po piwo z lodówki. Postanowili, że zrelaksują się w tym domku na plaży parę dni przed jatką w porcie.
- Już nie śpisz? - zapytał kpiąco Mienta.
- Jak widzisz. Mi też weź. - teraz Kid zwrócił się do PeTeRa - Masz szpunka.
- Co?
- Szpunka.
- Co to qrwa jest?
- Nie wiesz co to jest szpunk?
- Nie.
- To ja z tobą nie gadam. Idziemy.
Mienta chwycił 2 pilsy i wyszli na taras.
- A Bochemott gdzie? - zapytał Kid siadając na bujanym fotelu i kładąc nogi na balustradzie.
- Ćwiczy tam, na wzgórzu.
Mówiąc to wskazał na wysoki półwysep, zamykający zatokę.
- Zaskakujące jak bardzo jest wytrzymały. Siedział w szpitalu ledwie 3 dni, a teraz chce znowu iść na pierwszy ogień.
- Lubi sobie postrzelać, to wszystko.
- Taaa, i pobawić się mieczem. Patrz mewa!
- Widzę. A, patrz tam! Jastrząb! Ale co on jej robi.
W tym momencie agenci byli świadkami dominacji międzygatunkowej. Z domku wyszedł Flash zapalając papierosa. Stanął na werandzie i spojrzał na zachodzące słońce. Od czasu przesłuchania coś go dręczyło. Czuł, że przeoczyli jakiś szczegół, jednakże postanowił, że nie będzie męczył innych tymi spostrzeżeniami. Za 2 dni będzie po wszystkim, ale czy na pewno?
- Patrzcie ptaki! Ale co one robią?
Flash popatrzył chwilę na ptaki i spuścił wzrok z obrzydzeniem. Po chwili wszyscy troje zobaczyli zbliżającego się do nich Bochemotta.
- Bochemott powiedz mi, co się wtedy z tobą działo, jak cię zgubiliśmy. - zapytał Mienta, gdy Japończyk się zbliżył.
- Gdzie zgubiliście, kiedy?
- Wtedy w ośrodku. Gdy uznaliśmy,, że nie żyjesz.
- Aaa, wtedy. No więc ja zbiegłem do was po schodach, i zacząłem się naparzać z wrogiem, gdy zobaczyłem korytarz, z którego zaczęli nadbiegać terroryści. Rzuciłem się na nich, żebyście mieli trochę czasu żeby wziąć zakładników i uciec, ale gdy wybiegłem zza zakrętu amunicja mi się skończyła, i zanim zdążyłem wyciągnąć miecz dostałem w brzuch z szotgana. Odskoczyłem ostatkiem sił za biurko, i wyciągnąłem miecz i gdy gościu z szotganem przybiegł mnie dobić odciąłem mu głowę. Niestety cięcie było tak płynne, że gościu przeżył jeszcze parę sekund, akurat tyle by władować mi drugi raz trochę śrutu. Potem zemdlałem, i spałem całą noc. Obudziłem się dopiero, gdy mnie znaleźli.
- Nie mogłeś nas zawołać? - zapytał Kid.
- Krzyczałem, ale strzały mnie stłumiły.
- No, ale całe szczęście prawie nic ci się nie stało i jesteś tu razem z nami - skończył rozmowę Flash zapalając kolejnego ćmika.
Bochemott położył miecz na stoliku i spojrzał na zachodzące słońce.
- Patrzcie! Ptaki!
Flash i jeszcze paru snajperów zajęło pozycje na hangarach znajdujących się przy nadbrzeżu, a w hangarach schowały się dwie grupy antyterrorystyczne, liczące po około 20 ludzi. Kid, Mienta i PeTeR grali w karty i popijali piwko, a Bochemott siedział na skrzynce na zewnątrz i sprawdzał, czy katana luźno leży w pochwie. San Juan przypłynął wczoraj wieczorem i od tego czasu nie wydarzyło się nic specjalnego. Co prawda cumował na nadbrzeżu 23, a nie 13, ale wszyscy byli weseli, panowała podniecona atmosfera. Flash ciągle się zastanawiał nad tym, co mu nie pasuje, powtarzał sobie wydarzenia podczas akcji w Protaktynie, przesłuchanie i wszystkie dane, jakie im podał Meranzo. Jechał palcem na mapie i zastanawiał się, jaki kurs obrali terroryści. Czytał nazwy miast, rzek, nizin i nagle dotarło do niego to, co go gnębiło. Podczas pisania na studiach pracy z Meksyku przeczytał w jednej książce o porcie znajdującym się w dorzeczu rzeki San Diego. Nic nadzwyczajnego, port jak port: hangary, statki, towary itp. Tyle że ten port zasłynął jako port przemytniczy, i został nazwany San Diego, parę lat przed wybudowaniem dużego portu w miejscu, gdzie rzeka wypływa do morza, który także nazwano San Diego.
- O w mordę - powiedział do siebie - Kid! - teraz już zaczął krzyczeć tak, żeby go usłyszeli wszyscy na dole - Kid! Max! Jesteśmy w złym porcie! Musimy szybko zebrać ludzi i jechać!
- O co mu chodzi? Nie ruszę moich ludzi, dopóki się nie dowiem o co chodzi - powiedział Max do Kida.
- Proszę zrobić, co każe. Jak mówi, że jesteśmy w złym porcie to jest tego pewien.
- Dobra, ale jakby co to polecą wasze głowy. Szybko wskakiwać do wozów. Odjeżdżamy!- krzyknął do swoich podwładnych, a teraz zwrócił się do Kida, któremu nie wiedzieć czemu wydało się, że twarz i ton porucznika wskazują na to, że już ich pogrzebał - wy pojedziecie pierwsi.
Mimo iż oddziały zapieprzały ile wlezie przez dżunglę i wyciskały z wozów przysłowiowe siódme poty to i tak na miejsce dotarli dopiero wieczorem. Zatrzymali się przy głównej bramie i Flash pobiegł do zarządcy portu.
- Buona Sierra! Czy jest u was statek San Juan?
- Nie, nigdy nie cumował u nas taki statek.
- A Święty Jan?
- Tak, ten jest u nas, ale właśnie trwa załadunek, i niedługo odpływa.
- Które nadbrzeże?
- 13
- Bingo!
Flash wybiegł z budki, machnął ręką na antyterrorystów, którzy już powychodzili z wozów.
- Nadbrzeże 13! Snajperzy na dach! Kid, MS, Bochemott, PeTeR i 11 ludzi okrążyć port i zajść ich od tyłu. Reszta atakuje od frontu! - we Flashu odezwał się dowódca -Niech wszyscy czekają na sygnał Kida do rozpoczęcia ataku, a teraz na miejsca. Startujemy!
Polecenia zostały wykonane natychmiast. Flash poprowadził snajperów, majestatycznie zabijając po drodze patrol terrorystów. Obsiedli 3 hangary przy nadbrzeżu 13 i czekali na sygnał otwarcia ognia. Gdy tylko grupa Kida okrążyła port, Kid dał sygnał do ataku i snajperzy na wstępie zbili namierzonych wcześniej terrorystów, a grupy szturmowe zaczęły zmasowany atak. Flash upolował gościa wydającego rozkazy, a ta grupka K9 co przeżyła poddała się bez walki. Niepodważalne zwycięstwo.
Victus honor.
Chwałą zwyciężonym.
- W ocenie zasług dokonanych dla chwały kraju i ratunku całego świata mam zaszczyt udekorować was orderem Virtuti Militari i orderem specjalnych zasług w obliczu zagrożenia. Mam także zaszczyt powiadomić wszystkich, że jesteście pierwszymi i zarazem głównymi członkami Wielozadaniowej Jednostki Elitarno Militarnej WJEM, a Kid będzie jej dowódcą. Wystąpcie!
Orkiestra zagrała marsz i Kid, Mientowy Siurek, Flash, PeTeR i Bochemott wystąpili 3 kroki do przodu. Była to imprezka zorganizowana na cześć 1 grupy. Podium ustawione było przed Białym Domem, a jego tylna ściana udekorowana została we flagę USA. Na zielonej trawie, wśród promieni słonecznych i ogólnej zieleni na krzesłach siedziały grube ryby, generałowie i ministrowie, a także swoją obecnością zaszczycili wszystkich Prezydenci Francji, Włoch i Rosji. Oczywiście nie mogło zabraknąć prasy i telewizji, a także grupki ochroniarzy, oczywiście w czarnych garniturkach i ciemnych okularkach. Gdy tylko Prezydent przypiął medale agentom, zaczęły się owacje na stojąco. Prezydent zaprosił Kida do mównicy, a ten uniósł ręce w geście uspokajającym i poprosił zebranych o ciszę.
- Niestety nie jestem dobrym mówcą, ale postaram się nie zawieść waszych oczekiwań na wzruszającą i pobudzającą do refleksji wypowiedź, po której nie jeden z was będzie płakał. - powiedział na wstępie, gdy tłum ucichł. - Po pierwsze chciałbym podziękować następującym osobom: Panu Prezydentowi, który dał mi i moim agentom szansę do wyżycia się i zabicia kilku szumowin. Miencie, Flashowi, PeTeRowi i Bochemottowi chciałbym powiedzieć, że doceniam to, co robili z terrorystami z grupy K9. Przeżyliśmy naprawdę cudowne chwile razem i przepiękną przygodę. Chciałbym podziękować także Maxowi za pomoc i udostępnienie nam ludzi. - przerwał na chwilę i posłuchał, co chce mu powiedzieć Bochemott - Tutaj Bochemott prosi mnie, żebym jeszcze od niego pozdrowił czekoladkę, dzięki któremu jest on tutaj razem z nami. - Kid zrobił efektowną pauzę, po czym ciągnął dalej - Wiele jest na świecie zła i zagrożeń, na każdym kroku chciwi i żadni władzy ludzie czekają na nasze życie i bezpieczeństwo. Na szczęście na całym świecie są ludzie, którzy walczą z nimi i pilnują, żebyście mogli spać spokojnie. Brawa dla wszystkich antyterrorystów, żołnierzy i policjantów na waszym świecie. Oni pracują i żyją dla was. Wielkie brawa.
Kid zszedł z podium i przyłączył się do czekających na niego w limuzynie członków WJEM-u. W uszach ciągle słyszał głośne brawa, gdy samochód odjechał w stronę zachodzącego słońca... NIE! To nie może się skończyć:,, i żyli długo i szczęśliwie". Agenci pojechali zrobić sobie tydzień wakacji w znanej im dobrze chatce nad morzem, po czym wrócili do Waszyngtonu, gdzie urządzili siedzibę WJEM-u i zaczęli typowe nudne sprawy związane z tą robotą, jak werbunek, zakup broni i ekwipunku oraz ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia i czekali na nowe ekscytujące wyzwania.
KONIEC
bukiet
Wysłany: Pią 18:46, 11 Lis 2005
Temat postu: z pamiętnika CS-owej kobiety
Zaczyna się jak zwykle. Łóżko, później dowiadujemy się jak On ma na imię, później przychodzi Miłość... Gdy już jesteśmy w szponach namiętności i On już wie, że kochamy Go nad życie (czasem nawet udało Mu się usłyszeć od nas sakramentalne TAK), wyjścia nie ma (zwykle jest to już nawet w czasie nocy poślubnej np. gdy po jednym numerku On musi zasiąść do kompa)- musi przyznać się, że CZASEM gra w CS-a. Gdy już zrzuci brzemię tajemnicy, czuje się zwolniony z Wszelkiego kamuflażu i oficjalnie oddaje się swej ulubionej czynności. I w tym momencie może się nam wydawać, że Go straciłyśmy na zawsze. Tu przestrzegam zdesperowane niewiasty przed zgubnym dla nas pytaniem: "- Ja, czy CS...? Wybieraj." Odpowiedz bowiem może być tylko jedna - CS.
Zapewniam, życie z Nim może być nie takie trudne, powiem więcej - ma w sobie mnóstwo dobrych stron, jeżeli tylko odpowiednio do tego podejdziemy. Zacznę od tego, że budzimy się u boku Naszego Mężczyzny. Śpi snem kamiennym, gdyż do bladego świtu grał rzecz jasna. Tu zaczyna się nowy piękny dzien. Kobiety CS-owca: On śpi...więc wiadomo, że poranny sex w rachubę nie wchodzi (normalny facet uwielbia TO robić rano, gdyż wtedy najprawdopodobniej wszystko będzie oki). Nie musimy nerwowo zerkać na zegarek czy zdążymy do pracy, denerwować się czy dziecko nie wejdzie do pokoju (ewentualnie rodzice lub współlokatorka). Nie musimy podawać skarpetek, majtek i całej reszty, kawy ani śniadania ani lecieć po poranna gazetę, zza której i tak byśmy Go nie widziały a o rozmowie nawet nie wspomnę...
On śpi i spać będzie dopóki nie obudzi Go koszmar, że padł net..,. Wtedy zrywa się i naturalnie natychmiast robi rusha z nożem do kompa aby to sprawdzić. Zwykle net nie padł. Już nasz Mężczyzna jest szczęśliwy, dzięki czemu i nam się żyje lepiej. Po włączeniu kompa On udaje się do kibelka a my spokojnie malujemy się i ubieramy. On przecież i tak ma zajęta głowę nowymi taktykami, którymi MUSI natychmiast podzielić się z wspóluzaleznionymi. Nie wysłuchujemy wiec słówka o ilości czasu spędzonego przed lustrem. Czas bowiem działa na nasza korzyść - im więcej go zużyjemy dla siebie, tym szczęśliwszy jest Nasz Mężczyzna. Wiadomo...moze w spokoju GRAĆ.
Prawda, że miło??? Teraz rozpoczyna się kolejny piękny dzien. Możemy Wszystko...więc z lubością oddajemy się naszej ukochanej czynności, czyli robieniu zakupów. Już nie ważna jest wydana przez nas ilość pieniędzy, gdyż On i tak ma zakodowane, że wystarczy zabić przeciwnika, podłożyć lub rozbroić bombę, ewentualnie uwolnić zakładników i już problem jest rozwiązany. Po zakupach oczywiście idziemy do przyjaciółki pokazać nowe ciuchy i kosmetyki oraz oplotkować co i kogo się tylko da, nie bacząc na upływający czas (pamiętamy, że czas działa na nasza korzyść). Po powrocie nie spotkają nas żadne wymówki. On nawet nie zauważył, że nas nie ma a jeżeli nawet, to usłyszymy najwyżej: "- o, już wróciłaś?" Znów możemy zając się czymś ważnym, np. przymierzaniem sukienek, zupełnie nie obawiając się, że zauważy nowy nabytek.
Możemy zrobić więcej - wszystko Mu pokazać, dziękując, że nam na to pozwolił. On (zapewniam) złego słowa nie powie, gdyż zawsze ma słuchawki na uszach i nas nie słyszy. Możemy spokojnie wmówić Mu, że o wszystkim wiedział. Obiadem wcale nie musimy się przejmować - przed kompem zje wszystko. Robimy wiec zupę z papierka (my się odchudzamy wiec zjadamy 5 marchewek). On ję (tę zupę z papierka) w nieświadomości umysłu spożywa, a gdy już zabierzemy talerz, możemy zapytać jak Mu smakowała pieczeń ze śliwkami. Daje słowo, że odpowie, że była pyszna. Teraz możemy zadzwonić do kolejnej przyjaciółki i rozmawiać ile chcemy. Wiadomo - nie zauważy. A jeżeli nawet, to mówimy, że rozmawiamy dopiero 2 minutki. Uwierzy - wyjścia nie ma (On nam zawsze mówi, że gra dopiero godzinkę). Rachunkami za telefon się nie przejmujemy - zwłaszcza jeżeli nasz net jest z TEPSA. Zapłaci, bo mu wyłącza...
I tak upływa bezstresowy dzien. Kobiety CS-owca... Możemy go spędzić pożytecznie na malowaniu się, przeglądaniu w lustrze, zakupach, wizytach u fryzjera i kosmetyczki oraz oglądaniu seriali (już nie będzie nas wyszydzać, że to bzdury bo i tak nie widzi). Nie mamy tez żadnego problemu z wyjechaniem do cioci w Katowicach, gdyż wiadomo - będzie miął już w ogóle święty spokój (jednak Go czasem o cos pytamy - np. gdzie ma pieniądze). Ciocia jest wiec szczęśliwa (kolejna osoba uszczęśliwiona CS-em) a i my zadowolone, nie mówiąc już o Nim... Jeżeli nie wyjechałyśmy do cioci (jest 2-ga opcja..."koleżanka w Karpaczu"), a przychodzi wieczór, my zjadamy kolejne 5 marchewek a Jemu dajemy pusty talerz. Jeżeli w ogóle go zauważy, pomyśli, że już zjadł. Jeżeli będzie głodny, zrobi sobie sam kanapki i to po kryjomu, żebyśmy nie pomyślały, że obżera się na noc. A my leżymy na kanapie z maseczka na twarzy, oglądamy piękny film o miłości i chcemy mięć wreszcie choć chwile dla siebie.
On (ponieważ w sumie jednak nas kocha i resztki sumienia posiada) przeszkadzać nam nie będzie - zapewniam. Gdy już otrzemy łzy i resztki maseczki, bez zdziwienia spostrzeżemy, że On gra (ma klanówke a poza tym po 24-tej dopiero można grać bo spadają pingi). Wtedy i my spokojnie możemy wejść w net (jeżeli mamy 2 kompy w domu, a mamy bo On nam kupił żebyśmy przypadkiem nie chciały korzystać z jego...) i sobie czatować nie bojąc się, że On spojrzy na to co wypisujemy na prv... Jeżeli poczujemy się senne, nakładamy krem na noc na twarz, zawijamy włosy na walki i kładziemy się spać. O nic się nie martwimy. On i tak do rana nie przyjdzie (klanówki, pingi, ustalanie taktyk i takie tam), wiec nie przejmujemy się tym czy nas boli głowa tej nocy albo czy mamy odpowiedni nastrój. Zasypiamy spokojnie śniąc o Melu Gibsonie albo kimś innym... Życie jest piękne... Teraz parę aspektów, o których nie mówiłam:
Nie przychodzą do nas znajomi, (On i tak ich nie zauważa i w dodatku cały czas bluźni i krzyczy w mic - tym lepiej). To my wreszcie chodzimy do kogoś. Na imprezy chodzimy samie i dobrze, bo unikamy scen zazdrości. Oszczędzamy na jedzeniu, piciu i sprzątaniu po gościach.
Jeżeli to jest nasza pasja, sex z Nim uprawiamy zbyt rzadko - ale... spoxik... możemy wziąć do lóżka kogo chcemy i w dodatku w dowolnej ilości. On jest przyzwyczajony, że na respawnie ma towarzystwo...... nie oburzy się rano.
Możemy łatwo sprawić, że będzie z nas dumny. Wystarczy nauczyć się odróżniać glocka od kałacha.
Nietrudne jest zorganizowanie życia w domu... wystarczy ustalić newralgiczne strefy - A i B... Gdy potrzebujemy pomocy, wołamy np.: - rush na B!!!! - Nasz Mężczyzna pędzi do kuchni i wymienia spalona żarówkę mając w świadomości, że rozbraja bombę.
Nawet słowa nie powie, że znów musi pojechać po dziecko do szkoły, jeżeli Mu powiemy, że musi uwolnić hosta...
Możemy w domu chodzić w szlafroku, na pewno nie zauważy.
Pewien problem sprawia zapach naszego Mężczyzny ale i to się da załatwić. Nalewamy wodę do wanny, czekamy aż przerwie grę i będzie korzystał z toalety. Wtedy mówimy, że musi podłożyć bombę na Aztecku i przez kanał to jedyna droga. Uwierzcie.... wlezie wreszcie do wody...
Mamy Go zawsze na oku (no chyba, że chodzi do cafe ale wtedy tez luzik), oszczędzamy na piwie (nie pije bo by nie mógłby tyle grać), panienki w ogóle Go nie interesują - my aż nadto zajmujemy Mu czas.
Jak nie gra to jest miły bo zaraz znów chce grać a boi się, że się wściekniemy.
Komenda -"go, go" - działa na Niego stymulująco... mówimy to w czasie sexu... odlot gwarantowany.
Nie gapi się przez okno jak nas ktoś odwozi do domu... kampienie jest poniżej honoru, prawdziwy Mężczyzna walczy otwarcie.
Rozumie w łóżku komendę - "negative" - 13. Jak powie -"roger"- wiemy, że na pewno zrozumiał co się do Niego mówi.
Nie marudzi, że za dużo palimy - kocha smoki Jedyna niewyjaśniona rzeczą pozostaje w jaki sposób Nasz Mężczyzna uczy się lub pracuje. Ale to nie na nasze piękne główki, gdyż robi to sporadycznie i wraca do domu bez opóźnień (a pracujący w dodatku nie biorą delegacji). Tak wiec kończąc mój pewnie przydługi wywód, uważam, że CS Przyjacielem Kobiet Jest.
p.s. jasne, że jestem jedna z nich
bukiet
Wysłany: Pią 18:45, 11 Lis 2005
Temat postu: crackhouse...
To był wyjątkowo upalny dzień - ja i koledzy z oddziału czuliśmy się jak na rozżarzonej patelni. Istny horror. Ale większym był powód, dla którego się tu zjawiliśmy. Mieliśmy odbić zakładników z jakiegoś domu, z mnóstwem miejsc, w których terroryści mogli się schować.
Najwyraźniej mali zwyrodnialcy (dwóch 19-letnich chłopaków) przemyśleli wszystko dokładnie. Zorganizowali w domu imprezę, po czym z zaproszonych zrobili zakładników i pod groźbą rozstrzelania zmusili do zajęcia pokoi z oknami. Na szczęście dla nas, było sporo sposobów, aby dostać się do środka, nie zwracając uwagi terrorystów. Mnóstwo okien, a do tego drabinka na najwyższe piętro i pudła, po których można się dostać na niższe kondygnacje. Lecz okna to też spory minus - nie wiedzieliśmy jaką broń mają terroryści. Jeśli chociaż jeden wyposażył się w jakiś karabin snajperski, może być kiepsko - jeden strzał, jedno życie.
No cóż, ale nie ważne. Jestem pewien, że ich rozwalimy. W końcu po to co roku na ćwiczeniach spędzamy 8 miesięcy, no i wyposażenie mamy wyjątkowo profesjonalne. Każdy z nas sześciu nosi przy sobie M4A1, granat ręczny, dymny, i dwa oślepiające. Całości dopełniają noktowizory (kto wie, może się przydadzą), pistolety (w większości USP TACITC, ale kilku z nas ma Deserty), kamizelki, hełmy, no i oczywiście noże. Tak wyposażeni możemy śmiało ruszać do akcji.
Ponieważ to ja jestem dowódcą oddziału, to ja rozdzieliłem role. Jeden z nas, udał się na lewo, i osłaniał nas z dachu. Drugiego snajpera wysłałem do stojącego nieopodal magazynu, z kilkoma niezłymi miejscami do ukrycia. Ja sam, i trzech innych idziemy szturmować budynek. A konkretniej: ja, i Johnson wchodzimy do środka głównym wejściem, a Blake i Edgar (dziwne imię) wchodzą do środka przez okno, po drabince.
Sprzęt działa? Karabiny? Amunicja? No to OK. Idziemy! Snajperzy błyskawicznie udali się na swoje pozycje, a trzon oddziału (czyli my) udaliśmy się do domku.
Na dobry początek wrzuciłem do środka granat oślepiający i dymny. OK. Kiedy już ucichły wybuchy, dało się słyszeć jakąś tandetną muzykę... Leciało to jakoś tak:"O spoke to Joyce at morning, I spoke to Joyce at night, I spoke to Joyce in afternoon, it makes me feel allright...". Widocznie zapomnieli wyłączyć muzyki po dyskotece.
Włącz noktowizor Johns! Wchodzimy! Ja idę na prawo, a ty na lewo. W tym momencie usłyszałem strzały ze schowka na szczotki - na szczęście chybione. Szybko poleciał tam ode mnie granat ręczny, a od Johnsona seria z karabinu. I już - z małego świrusa została tylko mokra plama. Teraz trzeba na siebie uważać. OK., idziemy schodami. Johns odruchowo podziurawił serią stół, któryś ktoś przewrócił, żeby móc się zza niego ostrzeliwać. Ale nikogo tam nie było. Ufff. Przy wybitym oknie spotkaliśmy się z tymi którzy weszli oknem - właśnie grzebali w drugim schowku na szczotki. Zgadnijcie co tam było! Shotgun-pompka i MAC-10! Nieźle, nieźle, dobrze wyposażone te dzieciaki!
Ok., wy wbijacie się na dach, my idziemy do ostatniego pokoju, wziąć zakładników. I wtem - słyszę kolejną serię z karabinku. A potem plask ciał upadających na podłogę. Potem znów usłyszałem serię, ale to któryś ze snajperów rozpoczął ostrzał. Nie, to obydwaj! OK., zostawmy te ofiary losu, musimy się pozbyć tego z dachu, bo inaczej krucho będzie z tym zadaniem. Blehhh. Okropieństwo.
Przed wejściem na dach leżą ciała Edgara i Blake'a. No, ale trudno, tak to jest być żołnierzem. Wchodzimy. Tak, mogę być pierwszy. Krótkie serie, tutaj liczy się celność, a nie hałas. Ale najpierw kilka innych rzeczy. Powiedz snajperom przez krótkofalówkę, że zaraz wejdziemy na dach, niech nie strzelają. Niech zasłonią oczy, bo będą granaty. Dobra, come on! Johns, weź zakładników, ja rozwalę tego typasa.
JUŻ! GO, GO, GO! OK., raz kozie śmierć. Wyskoczyłem na dach, ale nie zauważyłem nikogo, oprócz jakiejś skrzynki napięciowej. No tak. Ene, due.. Idę na prawo. W kuckach skradałem się przez dobrą minutę, zanim doszedłem do tego miejsca. Szybki strzał w tył głowy, i już po wszystkim. Z dachu zdążyłem jeszcze zauważyć Johnsa doprowadzającego zakładników do furgonetki. Heh, ciekawe gdzie nas wyślą następnym razem...
bukiet
Wysłany: Pią 18:44, 11 Lis 2005
Temat postu: goroączka sobotniego południa
W każdym większym mieście są godziny w ciągu dnia w których ruch uliczny staje się większy niż zwykle. Do takich godzin należy godzina 13.00. Właśnie o 13.00 przez Wrocław przetoczyła się rycząca kawalkada niebieskich samochodów z napisem "Policja" na drzwiach. Przejazd do centrum miasta z pobliskich komend trwał zwykle nie mniej niż dziesięć minut, bez sygnału. Tym razem jednak przejazd trwał piętnaście minut. Na sygnale i to pomimo tego, że kierowcy aut tłoczących się przez miasto, robili co mogli, żeby przepuścić pojazd uprzywilejowany. Na nic zdały się ich trudy, gdyż nie mieli nawet za bardzo jak. O ile na peryferiach Wrocławia obywatele mogli choćby usunąć się na pola, w samym mieście trzeba było czekać, aż kordon aut cywilnych rozładuje się sam. Trudno się dziwić: na jednym pasie sunęły się powoli samochody wiozące rodziny gdzieś daleko za miasto - pewnie do dziadka Hieronima - a po drugiej stronie mieszkańcy przywrocławskich miejscowości zmierzali do ich ulubionego miasta na zakupy. Urok soboty Wrocławia o godzinie 13.00. Nie, już 13.05. Koszmar.
Najgorsze jednak było to, że kierowcy pojazdów tworzących istną rzekę sunącą leniwie po Mazurach, nie mogli nic na to poradzić. Rzeka ciągle płynie swoim korytem i nic się na to nie poradzi. Chyba że się postawi tamę. Ale czy tama coś by tu dała? Dla trzech samochodów na kogucie? E, tam. Pewnie i tak ten telefon to był tylko głupi dowcip. Kto by chciał...?
Pomimo niezliczonego pasma przekleństw wypowiedzianych jedno po drugim, policjanci dojechali w końcu do wskazanego przez anonimowego "informatora" miejsca. Budynek poczty mieścił się w samym Rynku a na drzwiach wejściowych wywieszona była informacja "NIECZYNNE". Dziwne.
- Tu Jedynka, jesteśmy na miejscu. Rozumiem, mamy czekać na Somikingi? - oficer Andrzej Łubian rzucił przez radio swojego radiowozu. Mówiąc "Smokingi" miał na myśli funkcjonariuszy nowoutworzonego AZPZ - Agencji ds. Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej. Czegoś na wzór amerykańskiego FBI. Pomimo swojego krótkiego stażu, AZPZ cieszyła się poważaniem wśród policji i wszelkich innych służb porządkowych. No, może poza drogówką. Jej szefem był Józef Zawada.
Kiedy służył w wojsku, doigrał się generała. Lubił wojsko, ale decyzję złożoną mu przez Ministra Obrony Narodowej przyjął z wielką radością. Był świetnym strategiem, potrafił strzelać i co więcej: nie bał się papierkowej roboty. Swoje umiejętności strategiczne pokazał nie tylko w kamaszach. Dzięki symulatorom wojen, rozgromił wiele państw tracąc przy tym bardzo mało swojego wojska. Największym jego "wyczynem" na symulatorze było zniszczenie wielkiej armii. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zdążył nie dopuścić do wykorzystania bomby nuklearnej. Józef wiedział również, co czuje żołnierz z karabinem w ręku stojącym na polu, które za chwile mogło się stać dymiącym kraterem. Wiedział, kim powinien być dla takiego żołnierza jego dowódca. W sumie wszystkie te jego zdolności plasowały go bardziej na stratega niż na szefa AZPZ, ale on sam chciał objąć to, a nie inne stanowisko. Po pierwsze był za stary, a po drugie to on uczył w szkoleniówce SZTORMU strategów. A do kampusów SZTORMU nie trafiały dzieciaki odciągnięte od gier komputerowych. Staż, wykształcenie i chęć - to się liczyło. Oczywiście owocowało to potem w praktyce - ktoś, kto wyszedł spod sukienki generała Zawady, nie mógł marnować się na wytracanie tuszu w długopisach na podpisywanie papierów.
SZTORM był natomiast oddziałem "azpezy". Nie była ona niczym innym, jak oddziałem wykonawczym. To, co AZPZ zorganizował, SZTORM wykonywał. Niektórzy nazywali to jednostką antyterrorystyczną, słusznie zresztą. Tyle, że SZTORM miał jeszcze oficerów wywiadu, lekarzy, nauczycieli, saperów, speców od elektroniki i tzw. "podszywaczy" w swoim składzie. Ci ostatni mieli najciekawsze zadanie, oddział wykonawczy miał bowiem wszelkie uprawnienia podszycia się pod każdą agencję działającą na terenie Polski. Oznaczało to w praktyce, że dla niepoznaki antyterroryści mogli podjechać furgonetką z napisem "Ambulans" albo nawet karawaną. "Podszywacze" mieli za zadanie wyjść z samochodu i udawać że zajmują się tym, czym zazwyczaj zajmują się ludzie poruszający się takimi pojazdami. Pomimo różnych "specjalizacji" każdego z członków drużyny szkoliło AZPZ. To wystarczyło, żeby SZTORM był wystarczająco szanowany na świecie. Odpowiednio szanowany.
Powoli cały Rynek zaczął zapełniać się samochodami. Było tu wszystko: policja, karetki, radio... brakowało tylko wycieczki z Japonii i pielgrzymki na Jasną Górę. - pomyślał Hans Liebenschoft oglądając telewizor przekazujący obraz z niewielkiej kamerki przymocowanej na oknie. W sumie sam nigdy nie był na Jasnej Górze, ale wiedział, że robią tam pielgrzymki. To mu starczyło, żeby na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
- Jak niewiele trzeba, żeby postawić na nogi połowę Wrocławia! - to już powiedział na głos, chociaż po niemiecku. Karabinek MP5SD3 jak na razie dobrze leżał mu w dłoni i na razie nie miał zamiaru rozgrzania palca wskazującego prawej dłoni do bólu. Czyjego bólu. Po co marnować amunicję? Mogła się zaraz przydać.
- No i jak się czujemy? - zwrócił się tym razem po polsku do sześciorga zakładników siedzących ze związanymi z tyłu rękoma w kącie.
- Żeby cię szlag! - wrzasnął jeden mężczyzna pod pięćdziesiątkę - Żeby cię jasna cholera!
Hans tylko uśmiechnął się szyderczo i ściągnął spust pozwalając pięciu pociskom zaczerpnąć świeżego powietrza. Zakładnik zamknął oczy z myślą, że już ich nie otworzy. Ale otworzył. Liebenchoft jeszcze raz się uśmiechnął. Nie ma jak to wystrzelić trochę pocisków w stolik obok. Biedne drzewko.
- Skończyłbyś te głupoty, Hans! - krzyknął Gustaw Fromb do przyjaciela - Patrz lepiej tu! - wskazał identycznym karabinkiem na ekran telewizora. Obiektyw kamery pokazywał czarny samochód osobowy z żółtym napisem "AZPZ", z przyciemnianymi szybami i bez tablicy rejestracyjnej (gdyby jechało kilka samochodów Agencji obok siebie, trudno byłoby zlokalizować, kto siedzi w którym aucie).
- Zaczyna się zabawa - pomyślał Hans. Coś wyjątkowo dużo i głęboko dzisiaj myślał.
Z samochodu wyszło dwóch mężczyzn w granatowych garniturach i tegoż samego koloru krawatach.
- Co jest panowie? Ile trzeba czekać? - powiedział żartobliwie dowodzący akcją Andrzej Łubian.
- Jędruś, daruj sobie... - odpowiedział równie żartobliwie jeden ze Smokingów, ale zaraz spoważniał. Podobnie jak Łubian. - Co macie?
- Tyle samo co wy. Żadnych kontaktów.
- Rozumiem, że nie wchodziliście do środka?
- Trzymamy się przepisów.
- Rozumiem. Dobra, zaraz tu będzie Koronowski.
- Nie było go z wami?
- A dostał dzisiaj wolne. Wiesz, jego brat ma urodziny i tak w sumie głupio i trochę niebezpiecznie było go wywoływać - wiesz, sto lat, torcik te sprawy - ale powiedział, że może przyjść.
- Służba nie drużba?
- Ku chwale ojczyzny. - powiedział z lekkim uśmiechem Smoking.
Doktor Jan Koronowski został powołany na głównego negocjatora AZPZU. Skończył Oxford, ale i tak nie ominęło go szkolenie Agencji. Ale nauka nie poszła w las. Podczas pobytu w "aspezie" poznał pięć języków "na perfect" a dodatkowo posługiwał się trzema językami na poziomie zaawansowanym. Oczywiście znajomość języków także nie była kryterium decydującym. O fakcie jego przyjęcia na tak wysoką i odpowiedzialną (od negocjatora w końcu zależy, jak zachowywali będą się złoczyńcy) rolę zadecydowała umiejętność czytania w ludzkich umysłach. Był zdolny wyczytać z ludzkich oczu więcej, niż uczeń ze ściągi na klasówce. Zresztą za czasów studiów krążyła o nim zabawna historia, że Polak potrafił zobaczyć w oczach nie jednego z profesorów najnowszy numer magazynu "bogato ilustrowanego"! Niestety, potwierdzenia tego z nikąd nie było, a nawet gdyby było, to szef AZPZ zbytnio by się ni zdziwił (co poniektórzy żartowali sobie, że pewnie musiałby tylko zacząć nosić okulary przeciwsłoneczne).
Sam Koronowski zdawał sobie doskonale sprawę ze swojego daru i wiedział, że należy go wykorzystać należycie. Mógł oczywiście zostać hazardzistą i wygrywać krocie w pokera, ale to nie było to. Rola w Agencji natomiast odpowiadał mu, bo służył dobrej sprawie - odgrywał ważną rolę zwalczaniu przestępczości. Zorgnizowanej na dodatek.
Tymczasem na Rynek wjechała furgonetka o podobnym zabarwieniu jak poprzedni samochód AZPZ. Jakoś przecisnęła się przez rząd samochodów policyjnych (dziwnym trafem z początkowych pięciu radiowozów zrobiło się co najmniej sześć razy więcej) i w końcu drzwi otworzyły się. Od strony pasażera wyszedł doktor Jan Koronowski.
- I co jest? - spytał na dzień dobry.
- Na razie nic, żadnego kontaktu. Co proponujesz - czekać, czy to my robimy pierwszy krok? - powiedział Smoking
- Co wiecie o nich?
- Oficer Andrzej Łubian. W zasadzie jeszcze nic. Nie wiemy jak wyglądają, nie wiemy ilu ich jest i ilu mają dokładnie zakładników. Przypuszczamy, że w chwili ataku w środku znajdowało się około trzydziestu osób. - wtrącił się oficer Łubian.
- Aha.
- Zwoływać SZTORM? - spytał się człowiek Smoking.
- Jeszcze nie. Poczekamy, aż coś powiedzą.
- A jeżeli...?
- A jeżeli nic nie powiedział, to ja z nimi pogadam - nie pozwolił dokończyć Łubianowi Koronowski.
- O cholera... - jęknął któryś z policjantów.
Po tym wymownym zdaniu, każdy z funkcjonariuszy otworzył drzwi swojego radiowozu, uklęknęli za nimi i skierował lufy odbezpieczonej broni policyjnej. Każdy z nich wiedział, co miał robić, ale Łubian z obowiązku krzyknął przez radio "Nie strzelać!", ale było już za późno. W tamtą stronę poleciało już kilkadziesiąt "Stój, nie ruszaj się!".
Przed budynkiem poczty dało się zauważyć dwóch ludzi. Jeden stał z prozdu, drugi z tyłu. Osoba z przodu była młodą kobietą z twarzą po której leciały łzy. W ręku trzymała telefon komórkowy. Człowiek z tyłu miał kominiarkę na twarzy, a w ręku trzymał pistolet maszynowy Uzi z lufą tuż przy plecach zakładniczki. Terrorysta docisnął lufę do jej pleców, dając znak kobiecie, że pora ruszać do przodu. Tylko powoli, bo przytyje o 30 pocisków z ołowiu. Kobieta podeszła, położyła telefon na ziemi. Liebenschoft przyglądał się tej scenie przez kamerę. Wszystko szło dobrze, ale jego człowiek popełnił błąd. Na szczęście, Liebenschoft tego nie zauważył.
Koronowski patrzył się na terrorystę z uwagą. Ten, czując na sobie czyjś wzrok, obrócił się odruchowo w stronę doktora. Wymienili pojedyncze spojrzenie. W tym momencie, jeden z mężczyzn poczuł strach, a broń, którą trzymał w ręku nie dodawała mu w tym wypadku odwagi. Terrorysta speszył się. Objął ramieniem szyję kobiety, przyłożył jej Uzi do skroni...
Doktor Jan Koronowski wiedział, że mężczyzna nie strzeli.
... i szybko wycofał do budynku.
- On się boi - powiedział cicho Kornowski. Tylko człowiek z AZPZ i Andrzej Łubian słyszeli to, ale nie skomentowali.
Do leżącego telefonu komórkowego podbiegła funkcjonariuszka z dziwnym przyrządem w ręku. Przykucnęła przy aparacie i niczym dobra wróżka swoją czarodziejską różdżką, sprawdziła przyrządem, czy w telefonie nie ma ukrytych jakichkolwiek ładunków wybuchowych. Zapaliła się zielona lampka. Aparat był czysty. Podniosła go z ziemi i nagle telefon zaczął dzwonić. Funkcjonariuszka Doromska szukała wzrokiem Łubiana, którego od podejścia do telefonu powstrzymał ruch ręki Smokinga.
- Ja obejmę dowodzenie. - Łubian skinął głową. Miał wszelkie prawo zrobić to i słusznie postąpił. Przepisy pozwalały objąć dowodzenie akcją wyszczególnionym członkom "aspezy" szybciej niż było to dotychczas. Ta sytuacja była odpowiednia. Szczerze mówiąc, oficerowi policji zbytnio to nie przeszkadzało, wiedział jednak, że jego ludzie nie wycofują się z Runku.
Dowódca akcji wcisnął guzik.
- Rozmawiam z dowódcą? - spytał syczący głos w słuchawce.
- Fryderyk Marczak z Agencji ds. Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej. Ilu macie zakładników?
- Hehehe... chciałbyś wiedzieć, co? Za pięć minut telefon zadzwoni znowu. Podamy ci wtedy nasze rządania. Może być? Pa.
Bip, bip, bip.
- I co? - spytał Koronowski - Czego chcą?
- Na razie zadzownili, żeby sprawdzić, kto tu rządzi. Za pięć minut zadzwonią znowu, wtedy przekażą żądania. - powiedział Marczak.
- Z chęcią pogadam z nimi. Jeden z nich się bał...
- Jan Koronowski, jestem z AZPZ. - doktor odebrał telefon.
- A gdzie Frydzio? - spytał ten sam syczący głos
- Ma trochę spraw na głowie i...
- Dobra, Jasiu, ty też możesz być. Mam nadzieję, że uzbierałeś trochę kieszonkowego, bo jak chcecie zobaczyć zakładników całych, to musicie podstawić pod drzwi walizeczki. Jak we wszystkich nie będzie dokładnie 10.000.000 euro, to obniżymy temperaturę ciała wszystkim zakładnikom. Nie będę się targować. Aha, jedna pani chciała wam coś powiedzieć.
- Ale będą cali?
- RATUNK...! - dał się słyszeć kobiecy głos. Na szczęście nie było słychać też żadnych strzałów ani łuski opadającej na ziemię. - Koniec audycji. - powiedział jeszcze raz głos w słuchawce.
- Zaczekaj! Do kiedy mamy... - Koronowski przeciągał rozmowę z terrorystą. Po kilkunastu minutach, kiedy jeszcze rozmowa toczyła się, Koronowski kiwnął głową do Marczaka. SZTORM był już w drodze.
Dziesięć minut później na plac wjechała następna ekipa telewizyjna. Tym razem warszawska. Zaparkowała w dziale dla telewizji a z wozu transmisyjnego wypadła kobieta z mikrofonem, mężczyzna z kamerą i jeszcze jeden mężczyzna rozstawiający sprzęt. Kiedy wszystko było gotowe, prezenterka w schludnym żakiecie obróciła się do kamery, przy której świeciło się czerwone światełko. Po następnych piętnastu minutach, następny mężczyzna wyszedł z wozu i udał się do Marczaka. SZTORM jest gotowy.
Była już godzina 17.00, kiedy Hans poczuł, że pora już była pooglądać uważniej telewizję. Włączył odbiornik ale nic ciekawego nie zobaczył. Wyłączył, włączył. Też nic. Cholera. Akurat w takiej chwili ten złom musiał się zepsuć. Oczywiście nie trzeba było mówić, że AZPZ doszedł do pewnego układu z dostawcami prądu i na kilka godzin pół Wrocławia nie miało prądu. Oczywiście spotkało się to z reakcją Hansa, ale Koronowski jakoś go uspokoił. Ale Niemiec nie był głupi. Wiedział, że musi przygotować swoich kompanów na odparcie ataku. Nie pora tracić czasu.
Do określenia liczby terrorystów i zakładników posłużył im obraz zarejestrowany przez kamery ochrony. W zasadzie liczył się tylko jeden, gdyż ta jedna kamera ukryta była przy żarówce żyrandolu i bandyci wchodząc, najwyraźniej tej jednej nie zauważyli, bo wszystkie inne zdążyli zniszczyć, zanim zdążyły cokolwiek wartościowego zarejestrować. Problem stanowiły natomiast firewalle, które strzegły dostępu do komputerów ochrony. Już myślano, że nie obejdzie się bez telefonu do krakowskiej firmy, która wykonała ten program, ale spec SZTORMU od elektroniki poradził sobie. Po długiej walce.
Przyszła pora na techników SZTORMU trenowanych przez AZPZ. Technik nazywał się Tomasz Klarys i wziął się ostro za robotę. Na szczęście budynek był jednopiętrowy i był dobrze "oszklony". Gdyby nie to, technik miałby sporo kłopotów z zamontowaniem miniaturowych kamer na oknach. Pomimo tego, że obraz z kamer był niskiej rozdzielczości i był czarno-biały, wystarczał do określenia planu ataku i miejsca, w którym przetrzymywani byli zakładnicy.
Ktoś nie wtajemniczony, przechodząc obok wozu SZTORMU mógł śmiało pomylić go z wozem transmisyjnym warszawskiej telewizji STV. Jednak w środku wozu nikt nie myślał o dostarczaniu informacji społeczności. Grupa operacyjna SZTORMU siedziała okrążając komputer, na którego ekranie wyświetlony był wirtualny plan budynku z naniesionymi czerwonymi i zielonymi punktami. Czerwone punkty oznaczały miejsca, w których przebywali terroryści a zielone - zakładnicy. Poza tym znajdowało się tam jeszcze jeden komputer, z którego pracownicy AZPZ wyszukiwali informacji na temat znajdujących się w środku budynku poczty terrorystów. Spośród pięciu, zdołano zidentyfikować dwóch: Hansa Liebenschofta i Marka Kowalskiego. Pierwszy z nich pochodził z Niemiec. Był przeciwnikiem zjednoczenia NRD i RFN i zaraz po tym, jak nastąpiło zjednanie wstąpił do niemieckiej organizacji terrorystycznej Kopfkrieg. Jednak nie brał on udziału w żadnej akcji. Kiedy organizacja rozpadła się, Hans postanowił działać na własną rękę i samemu wymierzać sprawiedliwość tym, którzy zaszkodzili jego ukochanemu RFN. Kiedy w 2013 roku Polacy, którzy wcześniej pracowali w Niemczech, zaczęli masowo powracać do kraju - ze względu na prawdziwe odrodzenie gospodarki polskiej - niemiecka gospodarka padła. Zaczęło brakować rąk do pracy. Kraj, który uznawany był za stolicę Europy, stracił na swej sile. Od tej chwili Liebenschoft ustanowił sobie jeden cel - przywrócić sytuację sprzed siedmiu lat.
- Pomysł na miarę Hitlera. - powiedziała pod nosem Magdalena Korszyt, czytając życiorys Hansa Adolfa Liebenschofta. Szczególnie zainteresował ją fakt, że kiedy tylko dochodziło do rewizji jego "mieszkania", policjanci znajdowali w cale nie stare mapy, na których Hans dorysowywał Niemcom kreskę, która oddzielała RFN od NRD. Jak w latach 80. XX wieku.
Drugi z rozpoznanych był z urodzenia Niemiec, obecnie Polak, pochodzący z niemieckiej rodziny. W 2007 roku musiał opuścić swoją ojczyznę, gdyż interes prowadzony przez jego rodziców zaczął podupadać. Żeby nie stracić pieniędzy, jego rodzice przenieśli się na ziemie polskie. Zmienił nazwisko i kazał sobie mówić Marek Kowalski, a nie Stephan Schmidt. Jemu również nie spodobało się odrodzenie dawnej Polski. Związał się potajemnie z inną siatką terrorystyczną - pewnie jakimś odpowiednikiem Kopfkrieg - i jakimś cudem skontaktował się z Liebenschoftem.
Krzysztof Zarmiński miał już gotowy plan akcji. Trzeba było podzielić chłopaków, wybrać im uzbrojenie i wytłumaczyć wszystko od początku (zwykle żołnierze sami przychodzili oglądać tworzenie planu, ale nie każdemu się to udawało i zresztą lepiej było powtórzyć wszystko jeszcze raz).
- Dobra panowie, będziemy zaczynać. - powiedział do współtowarzyszy Zarmiński - Rozdzielamy was. Alfa: Rebak, Cirzaś, Potok. Alek, będziesz dowodził. - powiedział do Aleksandra Potoka. - Bravo: Kotuń, Karbaś, Józewicz. Ktouń, dowodzisz. Charlie: Załymska, Fredoń, Szawat. Kaśka, wiesz o co chodzi. - zwrócił się do Katarczyny Załymskiej. - Teraz, pokaże wam, co i jak macie zrobić, zrozumiano. Alfa zaczynasz przy....
- Alfa gotów. - rzucił przez radio Alek Potok.
- Bravo też. - oznajmił Kotuń
- Charlie gotów. - przyszła pora na Katarzyne Załymską.
Każde z nich stało przy swoim miejscu. Alfa ustawiło się za węgłem przed przednim wejściem, Bravo miał zaatakować przez boczne drzwi dla ochrony a Charlie - tylnim wejściem. Każdy członek każdej z drużyn wyposażony był w karabinek szturmowy MP5, dwa granaty ogłuszające, dymne i pistolet USP z tłumikiem. Każdego z nich ogarnął zimny dreszcz. Wszystko było gotowe. Charlie i Bravo wyładowali już futryny materiałem wybuchowym. Wystarczyło ścisnąć guzik, żeby coś zrobiło wielkie i bum i przy okazji to coś otworzyło im wejście do gniazda żmij.
- Uwaga, przygotować się. - Zarmiński dał rozkaz.
- Wszyscy gotowi? - spytał się przez swoje radio Hans. - Pora na show.
- Trzy, dwa, jeden... RUSZAĆ! - dał rozkaz szef operacji SZTORMU.
- Dawać, dawać! - rzucił jeszcze Potok. Dla moblizacji.
Alfa zanim weszła przez główne drzwi, poczekała aż Rebak i Cirzaś wrzucą po granacie ogłuszającym do środka i dymnym. Na holu rozległ się straszliwy huk. Błysk, jaki wywołuje widok wybuchającego granatu ogłuszającego był straszny dla nieprzyzwyczajonych oczu. Ale oczy żołnierzy SZTORMU widziały go więcej razy niż reklamy w telewizji. Stojący w kącie po drugiej stronie holu terrorysta, nie przywykł jednak do tego widoku. Gdyby jednak mógł coś zobaczyć, zobaczyłby obraz podobny do światełka na konću czarnego korytarza stworzonego z dymu. Tyle że tym światełkiem towarzyszył odgłos powracjącego zamka karabinku. Po chwili na podłogę spadła jedna łuska. Ale nie była sama. Równo z nią upadł na ziemię człowiek stojący w rogu holu.
- Tu Alfa, jesteśmy w środku, wróg zlikwidowany! Poza tym czysto! - krzyknął Potocki do radia i wraz z drużyną ruszył dalej.
- Przyjąłem. - odpowiedział Zarmiśnki
BUM! Drzwi przeznaczone dla ochrony nie wytrzymały jednak siły C4. Do budynku wpadła drużyna Bravo.
- Bravo w środku. - powiedział przez radio Kotuń. - Czysto! Czysto! - zaraz potem dorzucili poszczególni członkowie. Ruszyli w stronę drzwi prowadzących na korytarz. Przynajmniej tak pokazywał plan.
Starczył jeden ruch kciuka, żeby tylnie drzwi wyleciały z futryny. Załymska zameldowała, że jej drużyna jest w środku.
- Kontakt na pierwszej! - rzucił Szawat i strzelił do postaci stojącej przy ścianie po prawej. - Terrorysta zdjęty!
- Cholera! Kontakt na dziewiątej! - krzyknęła przez radio Załymska.
Terrorysta aż osłupiał na widok antyterrorystów. Wszystkie kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. Rzucił broń, założył ręce na głowę i uklęknął na ziemi.
- Nie strzelać! Cel chce współpracować!
W wozie SZTORMU Zarmiński aż podskoczył z radości.
- Zrozumiałem - rzekł po chwili.
Zespół Charlie wiedział co robić. Podbiegli do niego, wyciągnęli magazynek z broni, broń odkopnęli gdzieś daleko i ruszyli dalej.
- Alfa, widzimy zakładników! - krzyknął dowódca Alfy - Sześcioro. Widać, że cali.
- Potwierdzam. Kontynuować. - taka była rola Zarmińskiego
Bravo biegli korytarzem.
- Kontakt na dwunastej! - komentarzowi towarzyszyła seria z karbinu Kałasznikow, która - na nieszczęście terroryście - poleciała na sufit, gdyż widok uzbrojonej grupki SZTORMU przypominał mu koszmar senny. Na szczęście, szybko o nim zapomniał.
- Cel zdjęty! Czysto! - krzyknął do radia któryś z członków grupy.
Alfa wbiegła do następnego pokoju. Stał tam mężczyzna z karabinkiem MP5SD3 celujący w zakładników.
- Cel na dziesiątej! - krzyknął Cirzaś i w stronę Hansa Liebenschofta posypały się cztery pociski. Każdy z nich trafił w cel. Trafiony w głowę bandyta, zanim zwalił się na podłogę zdążył oddać kilka strzałów z broni w sufit. Był to jednak tylko skurcz mięśni.
- Alfa, cel zdjęty, mamy tu następną szóstkę zakładników! - zameldował Potok.
- Tu Charlie, mamy tutaj dziesiątkę zakładników. - dał się słyszeć głos kobiecy.
- Świetna robota. - powiedział Krzysztof Zarmiński. Po chwili cały wóz operacyjny cieszył się z udanej akcji. Jeszcze będą ją długo oblewali. - Dobra robota, panowie!
- Świetna! - wykrzyknęła z radością w głosie Katarzyna Załymska
- Przepraszam: świetna robota panowie i pani!
- Stawiasz mi piwo!
- Ach, te kobiety! - obydwoje roześmieli się szczerze. Po chwili dołączyły do nich drużyny Alfa, Bravo i Charlie.
bukiet
Wysłany: Pią 18:43, 11 Lis 2005
Temat postu: spotkanie ze "śmiercią"
Był zwykły, wakacyjny dzień. W dniach wolnych od zajęć szkolnych, dużo czasu spędzałem na odpoczynku i zabawie. Moją ulubioną rozrywką była gra komputerowa Counter-Strike. W tej właśnie grze możemy wcielić się w terrorystę lub antyterrorystę, jak wiadomo obie te strony rywalizują ze sobą zaciekle na wybranych polach rozgrywek. Dochodziła już północ jak zacząłem przegrywać, coś rozpraszało moją uwagę i powodowało te porażki. W końcu byłem już tak zmęczony, że poszedłem spać. Z początku nie mogłem zasnąć, domyślałem się, że to przez zbyt długi czas spędzany przed komputerem. Po kilkudziesięciu minutach udało mi się zasnąć.
Podczas snu miałem straszny koszmar, który niczym się nie różnił od rzeczywistości. W tym śnie wcieliłem się w rolę antyterrorysty, akurat znalazłem się na mojej ulubionej mapie. Celem było wyeliminowanie przeciwnika ponosząc jak najmniejsze straty. Na odprawie, od kapitana nie usłyszałem żadnych pozytywnych zwrotów, terroryści mieli lepszą broń i zaatakowali z zaskoczenia.
Po dotarciu na miejsce zaplanowanego kontaktu z wrogiem zaczęliśmy zajmować pozycje. Po chwili rozpętało się piekło! Zdałem sobie sprawę, że to nie ćwiczenia. Niestety to, co się tam działo nie było śmieszne, terroryści mieli znaczną przewagę liczebną i wyższej jakości broń. Wiedziałem, że jest nie ciekawie. Widząc tą sytuację odbezpieczyłem broń i wbrew rozkazom ukryłem się tak, że było mnie widać z jednej strony, ale osłaniały mnie skrzynie i ściana. Mogłem się bronić, byłem gotów. Słyszałem krzyki, jęki i odgłosy cierpienia, które dochodziły do mnie przez radio od moich partnerów z drużyny. Patrząc przez szparę między skrzyniami obserwowałem, co się dzieje. Na moich oczach dwóch kolegów z grupy rozerwał granat, ich szczątki wyleciały wysoko w powietrze i bezgłośnie spadły na piaszczystą ziemię. To było straszne. Z północnego kierunku usłyszałem błaganie o ocalenie jednego z moich przyjaciół, niestety został on zastrzelony. Z każdą chwilą ktoś tracił życie.... czułem się okropnie jednak starałem się zachować zimną krew.
Gdy po chwili wszystko ucichło próbowałem wywołać przez radio kolegów z drużyny, jednak bezskutecznie, jedyne co słyszałem to głuchą ciszę. Wszyscy zginęli lub byli nieprzytomni, a ja pozostawałem w ukryciu.
Po chwili zobaczyłem jak jakaś postać idzie w moim kierunku, nie zastanawiając się długo wycelowałem broń w jej kierunku. Gdy podeszła bliżej dostrzegłem odrażające ludzkie zwłoki, wyglądały jakby ta osoba zginęła od wybuchu miny przeciwpiechotnej lub granatu odłamkowego, była cała pokrwawiona i miała poszarpane nogi, szła z ledwością. Pozostałości upiora były w fazie rozkładu biologicznego. Byłem przerażony! Nie chciałem wiedzieć, co to jest, jednak upiór zbliżał się do mnie bezustannie. Podświadomie czułem, że to śmierć, starałem się ją ignorować. Pomyślałem, że jak zacznę strzelać ściągnę na siebie uwagę i będzie po mnie. Jednak strach był silniejszy....... oddałem 3 strzały..... kule przeleciały przez ciało jakby w nic nie trafiły, sam upiór nawet się nie zachwiał. Broń wypadła mi z rąk, wpadłem w panikę, chciałem uciec, niestety uczucie strachu było tak wielkie, że nie mogłem się ruszyć.
Gdy ta odrażająca postać zbliżyła się do mnie na odległość wyciągniętej ręki powiedziała, "na Ciebie już czas", przeraziłem się i upadłem zacząłem się czołgać, niestety za mną była ściana a jedyną droga ucieczki było wyjście z ukrycia i szybki bieg w kierunku bazy. Wiedziałem, że to śmierć, jednak fizycznie nic mi nie było. Zmora powtarzała te same słowa a ja musiałem podjąć szybką decyzję. Zaryzykowałem i wybiegłem z ukrycia. W moim kierunku posypał się grad kul wystrzeliwanych z broni terrorystów. Nie oglądając się zmierzałem w stronę bazy. Za sobą słyszałem mnóstwo kroków, które brzmiały jak tętent nadjeżdżających koni. Na swoje nieszczęście potknąłem się o nieżyjącego już przyjaciela, upadłem. Na wyposażeniu miałem tylko ręczny pistolet.
Nie wahając się wyciągnąłem go z kabury i błyskawicznie odblokowałem. Oddałem serię strzałów w stronę przeciwnika, bezskutecznie chybiłem. Nagle dostrzegłem obok mnie spotkanego wcześniej upiora, zbliżał się do mnie a ja w myślach słyszałem jego słowa "musisz umrzeć, to już pora na Ciebie". Starałem się o tym nie myśleć i przeładowywałem broń. Ze strachu trzęsłem się jak galareta, niefartownie wypuściłem z ręki ostatni magazynek, zanim go podniosłem, oberwałem. Kula trafiła mnie w ramię powodując paraliżujący ból. Wtedy byłem przekonany, że to już koniec, jednak walczyłem do końca i starałem się przeładować broń. Nagle druga kula trafiła mnie w nogę. Straciłem przytomność. Nagle poczułem, że jestem lekki i że mogę latać. Wzniosłem się na wysokość kilku metrów i patrzyłem na swoje ciało. Nie czułem przerażenia, bólu czy smutku, jedyne, co czułem to bezgraniczną wolność. Po chwili kątem oka dostrzegłem, że napastnicy się wycofują.... zdziwiony skierowałem wzrok w drugą stronę i ujrzałem nadchodzącą pomoc w postaci kolejnego oddziału antyterrorystów wyposażonego w opancerzony pojazd. Terroryści rozwiali się niczym dym papierosowy w wietrzną pogodę, nie było już po nich śladów. Spojrzałem jeszcze raz na pole walki z góry i zobaczyłem, że kilku z moich przyjaciół się rusza i są przytomni. Spoglądając na nowy oddział dostrzegłem medyka, który podbiegł do mnie i zaczął opatrywać rany.
Nagle straciłem uczucie swobody i powróciłem do swojego ciała. Odzyskałem przytomność!!! Byłem szczęśliwy. Jak poczułem się lepiej i dochodziłem do siebie dałem medykowi wskazówki komu może jeszcze pomóc. Sam zostałem odwieziony do bazy gdzie byłem operowany. Odjeżdżając patrzyłem na oddalającą się krwawą scenerię pola bitwy, mnóstwo ciał, ślady po wybuchach i setki łusek po wystrzelonych nabojach.
Po udanej operacji widziałem jak lekarze zajmowali się moimi kolegami. Nagle ponownie zobaczyłem przerażające zwłoki krzyczące "jeszcze tu wrócę!"
Obudziłem się zlany potem. Miałem mieszane uczucia, jednak sen był tak realistyczny, że już nie mogłem zasnąć i rozmyślałem nad śmiercią.
bukiet
Wysłany: Pią 18:42, 11 Lis 2005
Temat postu: cień tygrysa....
- Aaaaaaaahg, gdzie ja jestem? aaaaaahg, moja głowa, Scott ?! Scott !
- aaaaagh co za ból, nie krzycz Howard jestem tutaj......gdzieś
- co to było Scott?
- nie wiem ale nieźle waleło....chyba z magazynu
- Scott tutaj NIE MA ściany !?
- jaja se robisz!?
- no sam zobacz !!
- o żesz Ty w mordę
- zwijamy się Scott zobaczy co tu się dzieje
- heh robi się Howard.
Dwie postacie ubrane na czarno bezszelestnie opuściły budynek strażniczy, którego ściana została uszkodzona eksplozją. Poruszali się jak tygrysy, których symbol znajdował się na ramieniu ich mundurów. Wyglądali na zawodowców... noktowizory, kamizelki, m4a1, usp45 tylko co tacy ludzie robią w jakimś zapomnianym lesie na środku Syberii?
- Scott, pss
- ta?
- włącz radioodbiornik w hełmie po to go mamy
- sorry, zapomniałem jeszcze mi trochę huczy w głowie
- ok nieważne, cel na 12 !
- roger that
Scott przylgnął bezszelestnie do ziemi oparł swojego colta i przymierzył się do strzału przez celownik optyczny
- Howard widzisz to co ja?
- ta, co tu jest grane do licha?
- dobre pytanie
- co mogą robić niemieccy żołnierze w środku Syberii?
- nie wiem ale tych dwóch to chyba przednia straż
- podchodzą do czegoś na ziemi
- cholera to jeden z naszych
- biorę wyższego
Twarz Scotta przebiegł diabelski uśmieszek, lubił to co robił, był jak tygrys którego znak nosił. Atakował z ukrycia, cicho i skutecznie. Powietrze przeszyły 2 kule wystrzelone jedna po drugiej zatapiając się w gardła niemieckich żołnierzy. Rana tego typu sprawia niesamowity ból a co gorsze nie można go wykrzyczeć, umiera się wolno i boleśnie starając wydusić z siebie ostanie słowo. Komandos leżący na ziemi zobaczywszy jak dwóch Niemców nachylających się nad nim zmiotła siła uderzenia podniósł prawą rękę w górę pokazał dwa palce a następnie zacinał pięść i pokazał kierunek. Potem sturlał się z pagórka i zniknął...
- Scott idziemy wolno, weź tyły
- afiirmativ
Po chwili w strażniczce spotkały się trzy czarne postacie. Wyglądały jak cienie nocy jak jej nieodzowna część.
- dzięki chłopaki
- nie ma za co Hunt
- wiecie co tak walneło i co do cholery robili tu żołnierze niemieccy?
- nie.
- nigdy nie byłeś wylewny Scott
- hihihi
- dobra może taśma z kamery w stróżówce coś nam powie
Hunt załogował się na stanowisku komputerowym w stróżówce wywołał nagranie sprzed 10 minut. Widać na nami młodą strażniczkę czytającą książkę. Wyglądała na około 25 lat pewnie tuz po szkole. Nagle zadzwoniła jej komórka.
- witaj Kochanie o której dziś będziesz?
- raczej późno skarbie nie czekaj na mnie, idź spać
- jak mogę iść spać skoro leże w łóżku napalony na swoją żonę
- mmmm. Jak nie zaśniesz do czasu mojego powrotu to przeżyjesz coś niesamowitego
- może zdradzisz jakieś szczegóły skarbie ?
- przyjdę do domu od razu się rozbiorę pote...
Jej głos urwał się niespodziewanie. Spojrzała przed siebie. Widać było strach w jej oczach. Coś zaraz miało się wydarzyć. Trójka cieni wpadła w osłupienie. Właśnie ujrzeli jak kula przebiła podwójna szybę i trafiła w głowę tej młodej dziewczyny rozpryskując ją po całej stróżówce. Okropny widok...
- coś tu nie gra, przecież tu nie ma kropli krwi ?!?!
- masz rację Scott !
- wybaczcie pomyliłem się to nagranie z stróżówki naprzeciw nas
Cienie jednocześnie podniosły głowy i spojrzały przed siebie. Przed oczami ujrzeli stróżówkę numer 9 całą zakrwawioną.
- nie ważne kto to jest i czego chce pożałuje że zabił tą strażniczkę !
- move team !
I tak 3 cienie opuściły stróżówkę szybkim krokiem przemieszczając się do magazynu skąd pochodził dźwięk wybuchu. Szli szybko, cicho jak nieunikniona śmierć. Po minucie byli przed drzwiami do pierwszego pokoju. Gesty rękami zastąpiły słowa.. drzwi się uchyliły... Wpadły dwa flasbangi...walnęło mocno w środku... cienie wstąpiły w światło zmieniając się w tygrysy. Powietrze przeszyło kilkanaście kul i dźwięk upadających ciał powalonych siłą uderzenia. To była masakra. Żołnierze w środku nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Nie zdążyli nawet wykrztusić słowa. Po chwili tygrysy wchodziły po schodach..bezszelestnie i powoli. Z luf ich coltów jeszcze wylatywał dym po ostatniej serii. Próbowały złapać powietrze przed następnym spotkaniem nieprzyjaciela. W końcu koniec schodów.. drzwi.. dwóch tygrysów przykucnęło wymierzyło prosto w nie... trzeci wyważył je nogą i odskoczył w bok. Powietrze przeszyło kilkadziesiąt naboi. Dźwięk opadających łusek na metalowe schody mógł oznaczać tylko jedno...śmierć...szybką śmierć. Strzały ucichły Howard wszedł jako pierwszy poruszał się powoli sprawdzając postrzelonych wrogów czy nie żyją.
Nagle otworzyły się drzwi z przeciwka a w nich trzech uzbrojonych żołnierzy z ak47 w ręku. Sekunda ciszy po której dźwięk zamka ak47 wydał się tygrysom jak dźwięk nadchodzącej śmierci, śmierci przed która nie ma ucieczki. Scotta i Howarda odrzuciło metr do tyłu. Hunt który był ostatni i właściwie jeszcze nie wszedł do pokoju padł na ziemie i zacisnął swój palec na spuście. Powietrze przechodziły kule z dwóch stron. Wyglądało to jak walka dwóch potężnych armii kul które starały się uszkodzić wrogie centrum dowodzenia którym w tym przypadku byli ludzie. Scenę tę przerwał dźwięk pustego magazynku w colcie Hunta.
Żołnierzy niemieccy ześlizgiwali się właśnie z ściany zostawiając na niej soczyste plamy krwi. Hunt spokojnie przeładował, wrzucił przez drugie drzwi flasbanga i sprawdził czy jeszcze kogoś tam nie ma. Nikogo nie było. Mógł sprawdzić co z tygrysami. Podejrzewał ze nie żyją ale nie tracił nadziei tylko ona mu została... Podszedł do Howarda wziął jego rękę i sprawdził puls...po czym schylił głowę oddając hołd koledze..spojrzał na Scotta leżał w kałuży własnej krwi z jego oczu uciekało życie lecz coś mówiło Huntowi iż jest jeszcze nadzieja....sprawdził jego tętno....uśmiech na twarzy mógł świadczyć tylko o jednym Scott żył ! a właściwie umierał...Nagle pokój wypełnił dźwięk poruszającej windy która prawdopodobnie wjeżdżała na górę. Hunt szybkim ruchem przeczołgał kolegę do następnego pokoju mieszczącego windę i przygotował się do odparcia wjeżdżających. Wyciągnął ostatni granat oślepiający i dymny. Ułożył broń na ramieniu i czekał .... Winda zbliżała się nieubłaganie....rosło napięcie...Hunt zobaczył sylwetki ....byli coraz bliżej....bliżej...tygrysy..czarne tygrysy....co oni tu robili?
- hej wy tam !
- aaaagah, boshe aleś nas wystraszyłeś, na dole są niemieccy żołnierze postanowiliśmy wezwać posiłki
- no to wezwaliście mnie i rannego Scott
- co z resztą ?
- mógł ktoś jeszcze przeżyć w koszarach
- w takim razie choćmy zobaczyć
- dobrze was trzech niech weźmie Scotta i sprowadzi pomoc
- Ty pójdziesz za mną
- tak jest !
Drużyna pierwsza udała się do koszar gdzie znalazła tylko zwłoki swoich pięciu kolegów a następnie jeepem odjechała wraz z rannym Scottem do najbliższej kwatery. Hunt z sierżantem Burnsem zjechali windą na dół wziąwszy od pozostałych amunicje i granaty. Postanowili działać szybko wiedzieli że na dole są magazyny ale nie mieli pojęcia co w nich jest, nadszedł czas by się przekonać. Minęli pierwsze drzwi poruszali się szybko i bezszelestnie. Przednimi znajdowały się duże okrągłe drzwi. Hunt zatrzymał sierżanta znakiem ręki.
- posłuchaj, jak przejdziemy przez te drzwi będzie gorąco
- wiem ser
- kierujemy się jak najszybciej do magazynu zobaczymy co jest grane i spowrotem do windy, zrozumiano?
- tak jest
- otwieram drzwi wrzucasz trzy flasze, dwa smoki i wchodzimy
- tak jest
Hunt podszedł do drzwi, nacisnął guzik otwierający, hałas wypełnił korytarz, drzwi zaczęły się otwierać jak zasłona aparatu fotograficznego. Sierżant wrzucił do środka pięć granatów. Zanim wybuchły słychać już było głosy po drugiej stronie. Wybuch ... Tygrysy weszły.. naboje zaczęły przeszywać powietrze.. słychać było tylko strzały z ak47.. oślepieni terroryści strzelają na ślepo starając się zranić niewidocznych najeźdźców. Tłumiki na coltach nie zdradzały pozycji swoich panów... Tygrysy zdejmują wrogów jednego po drugim aż w końcu ostatni pada z przestrzeloną czaszką. Niektórych z terrorystów nie można było po tej masakrze rozpoznać, ich przestrzelone głowy wyglądały okropnie.
Zatracili swoje człowieczeństwo, wyglądali jak bestie którymi naprawdę byli. Pokój przepełniony był dymem z luf karabinów i zapachem świeżej krwi. Sierżant nie wytrzymał i wyrzygał się na jednego terrorystę. Jemu i tak już to nie przeszkadzało. Przed nimi drzwi do magazynu. Chwila na złapanie oddechu, jazda !!! kopniak wywarza drzwi wpada smoke, wybucha... mnóstwo dymu, wróg zaskoczony przegraną swoich strzela na ślepo w stronę drzwi, tygrysy przesuwają się wzdłuż ściany zachodząc przeciwnika od tyłu, zaraz zatopią swoje kły w ciele wroga, nagle sierżant potknął się o cos i upadł, terroryście zrozumieli co się dzieje i dwie serie wystrzelone w stronę sierżanta wyssały z jego ciała życie i uszkodziły butle z gazem z której zaczęło uciekać powietrze....booom, rozsadziło butle, siła wybuchu odrzuciła Hunta w bok... stracił przytomność.
-aaaaagh, aaaaagh, aaaaaagh
- boli ? he he he, teraz się Tobą zabawimy tygrysiku
Sytuacja Hunta wyglądał tragicznie. Trzymał go potężny terrorysta podczas gdy czterech innych na zmianę maltretowała go pięściami bijąc go po twarzy i brzuchu. Jednakże on był tygrysem był trenowany do takich sytuacji. Resztkami siły podskoczył i złapał najbliższego terrorystę nogami za szyje który właśnie zamierzał się do ciosu. Następnie zgrabnym ruchem skręcił mu kark. Inni zobaczywszy co się dzieje sięgnęli za broń i z wściekłością otworzyli ogień do tygrysa zapominając o swoim towarzyszu który go trzymaj. Na to właśnie czekał Hunt szybkim i stanowczym ruchem obrócił się tak, że terrorysta trzymający go stał tyłem do swoich towarzyszy którzy właśnie w przypływie złości opróżniali swoje magazynki.
Terrorystę dopadł grad pocisków i zaczął rzucać jego ciałem, był w tej sytuacji bezsilny śmierć bawiła się nim przed ostatecznym ciosem który zadał tygrys, już wolny wbijając mu nóż w gardło. Terrorysta zachwiał się i upadł. Hunt korzystając z okazji wyjął mu deserta z pasa i jak najszybciej tylko mógł zrobił dwa kroki w stronę drzwi a następne skoczył wypadając z pokoju. W pościg za nim poleciał grad kul jednakże żadnej nie było przeznaczone dosięgnąć celu. Hunt szybko pobiegł w stronę windy. Za nim wybiegło trzech krzyczących terrorystów. Wszedł do pokoju windy zabarykadował drzwi, gdy nagle kula przebiła je i trafiła go w żołądek. Pocisk odrzucił go na metr. Nie był w stanie się ruszać. Sprawdził ilość naboi w desercie okazało się że był nienaładowany !!! widocznie terrorysta wystrzelał amunicje podczas ataku Hunt'a i sierżanta. Zimny skurcz przeszył jego ciało. Śmierć nadchodziła, nie było ucieczki, nie mógł nawet przeczołgać się tych kilku kroków do windy. Opanował gniew i położył się. Nie zwracał uwagi na kule przeszywające drzwi i niszczące jego barykadę. W końcu drzwi zostały wywarzone, do pokoju weszło ośmiu terrorystów widać kilku było jeszcze w bocznych pomieszczeniach. Wszyscy mieli diabelskie miny. Przywódca wydal rozkaz...
- rozstrzelać
Jakiś mały drab prawdopodobnie jego zastępca podniósł karabin. Chwila kiedy pociągał za spust trwałą wieczność. Jego palec odliczał setne sekund do śmierci tygrysa. Hunt zamknął oczy, uśmiechnął się iż ginie śmiercią żołnierza. Grobową ciszę przerwał pojedynczy strzał. Głowa trafiona kulą rozprysnęła się na pół pokoju. Krew była dosłownie wszędzie. Potem kolejny i kolejny. Od kul poległo już trzech terrorystów. Zapanował chaos, niemieccy żołnierze nie wiedzieli co robić. Znowu z góry dwa wystrzały. Kule jak błyskawice dosięgają kolejnych dwóch terrorystów. Pozostali zaczęli uciekać wgłąb kompleksu. Oddział szturmowy "msn" właśnie zjeżdżał na linach osłaniany przez snajperów z góry szybu. Hunt nie wierzył w swoje szczęście.
Po chwili pięcioosobowy oddział był już na dole. Przeniesiono Hunta do windy i puszczono ją w górę a następnie rozpoczęto eliminowanie pozostałych terrorystów. Jeśli tygrysy były cieniami to ten oddział był duchami. Ci ludzie nie partaczą swoje roboty. Są palcami śmierci zabijającym każdego kogo dotkną. Hunt stracił przytomność.
Obudził się kilka dni później w szpitalnym łóżku obok Scotta. Jedynie oni ocaleli z tygrysów. Ponadto otrzymali medal za poświęcenie i odwagę w obronie obiektu nuklearnego. Na szczęście bomba podłożona przez terrorystów została rozbrojona przed wybuchem. Dostali też awans. Po wyzdrowieniu mogli wstąpić w szeregi duchów i poznać nowe, barwniejsze życie...
bukiet
Wysłany: Pią 18:41, 11 Lis 2005
Temat postu: proza cs
opowiadania o cs'ie
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin